Korporacja - męska rzecz? - feministce nie podoba się korporacja
“Zadra“, 2 (7) 2001
Dwudziestego czwartego lutego tego roku odbył się w Poznaniu tradycyjny Bal Seledynowy. Jest to impreza charytatywna organizowana przez korporację studencką Lechia z Poznania i tamtejszą Akademię Ekonomiczną. Przypomniało mi się w związku z tym pewne wydarzenie sprzed pięciu lat.
Gdy byłam naiwną i słodką studentką, w czasie jednego z wykładów, których słuchałam, przez dziesięć minut reklamowała się Lechia. Kilku przystojnych członków korporacji opowiadało o słusznej i godnej tradycji korporacji studenckich - o umiłowaniu ojczyzny, wartości chrześcijańskich, honoru. Wyglądali iście zjawiskowo: przepasani wstążkami (fachowo: bandami) w kolorach swego stowarzyszenia, ze srebrnymi broszami (cyrklami) w klapach, w dłoniach trzymali haftowane czapki (dekle).
Snuli opowieści o barwnym korporanckim życiu. O spotkaniach przy piwie, przyjaźni, samokształceniu, podnoszeniu sprawności fizycznej. Jednym słowem - idealnym sposobie łączenia przyjemnego z pożytecznym. Sala słuchała w skupieniu. Padały nawet pytania o to, jak się dostać do organizacji - o cudowna siło reklamy!!! I wtedy, kiedy mieli już w garści kilku potencjalnych członków, wycedzili cierpko, że niestety, nie przyjmują kobiet. Rozległo się donośne, przeciągłe wycie, po którym na szlachetnych korporantów spadła salwa śmiechu. Towarzyszyła im do samych drzwi...
Zaciekawiona, dlaczego panowie z korporacji nie lubią pań, wyruszyłam na poszukiwania.
Korporacje, wywodzące się z niemieckich, dziewiętnastowiecznych Burschenschaftów, od swego zarania skupiały studentów o ściśle określonych poglądach: były takie, dla których liczyła się najbardziej walka z absolutyzmem, i takie, które kładły nacisk na wyznanie. Wszystkim bliskie były idee braterstwa i walki o niepodległość, o których rozprawiano przy kuflu piwa, wśród biesiadnych pieśni. Nic dziwnego więc, że w odrodzonej po I wojnie światowej Polsce wielu młodych ludzi sięgnęło właśnie po ten model wspólnoty - przejęli zarówno ideały, jak i obyczajowość. Cóż bowiem jest bardziej wartościowego dla polskiego “patrioty-działacza“, jeśli nie dyskusje o szeroko pojętej polityce, suto zakrapiane alkoholem?
Na dodatek zagwarantowane do końca życia. Członkostwo w korporacji jest bowiem dożywotnie. Może dlatego, że trzeba sobie na nie ciężko zasłużyć. Ubieganie się o wstąpienie do stowarzyszenia wymaga poparcia jego członków, długiego “stażu“, czyli fuksowania. Później odbywa się pasowanie i osiąganie kolejnych stopni wtajemniczenia. Po skończeniu studiów, korporant (rycerz lub barwiarz) przechodzi niejako w stan spoczynku (staje się seniorem albo filistrem), jednak nie rozstaje się z organizacją. Zapewnia jej finansowe i moralne wsparcie, przekazuje tradycje, służy radą i doświadczeniem. Nie od dziś wiadomo, że korporacje, jako małe, zwarte i bądź co bądź elitarne grupy, służą także pomocą w osiąganiu sukcesów zawodowych czy naukowych. Pomoc wpływowych filistrów gra tutaj główną rolę.
W dwudziestoleciu międzywojennym działało wiele korporacji. Niektóre z nich zdołały się reaktywować po 1989 roku. Należą do nich m.in. wspomniana Lechia, tudzież warszawskie: Sarmatia, Arkonia, Aquilonia czy Respublika, żeby poprzestać na bardziej znaczących. Za nadrzędną zasadę korporacji polskich ich członkowie podają apolityczność. Dziwnie jednak łączy się ona w ich pojęciu z prawicowością, kultem własnego narodu, antysemityzmem. Ma to swe korzenie w nacjonalizmach z początku ubiegłego wieku, w endecji, “walce o polski handel“. Dziś niewiele się zmieniło. Niektórzy podają wprost, że do korporacji trafili przez politykę - to działacze UPR-u czy ZChN-u. Zagorzali przeciwnicy aborcji, gotowi stanąć do obrony ojczyzny i katolickiej wiary na każde żądanie. W głoszeniu tych haseł nie przeszkadzają im pewne niekonsekwencje - powinowactwa z niemieckim nacjonalizmem czy chociażby zaczerpnięty z tradycji masońskiej cyrkiel wpinany do klapy.
Wszystkie jednak korporacje wykazujące się przedwojenną tradycją solidarnie nie przyjmują kobiet, choć ich niemieckie odpowiedniczki dawno już zrezygnowały z tego typu hermetyczności. Czyżby znaczyło to, że nasi chłopcy są niereformowalni? Chyba tak.
Daniel Nowicki, obecny skarbnik Lechii, twierdzi, że korporacja może być jedynie męską organizacją, i to nie tylko ze względu na tradycję. Liczy się także pewien model wychowania mężczyzny, który lansuje korporacja. Kobiety winny być wychowywane inaczej, ze względu na ich inne przeznaczenie społeczne. Jako przyszłej matce nie przystoi bowiem dziewczynie picie piwa, co głównie czynią korporanci na swych spotkaniach. Dziwi mnie jednak fakt, że im - przyszłym ojcom - piwo w niczym nie przeszkadza.
Kobieta dla korporanta to przede wszystkim matka i żona, podporządkowana mężowi jako tradycyjnej głowie rodziny. Winna być katoliczką, reprezentować prawicowy światopogląd, poświęcać się rodzinie - rodzić dzieci, dbać o męża. Jeśli bardzo chciałaby pracować, to może, jednak korporant nie czułby się dobrze, gdyby zarabiała więcej od niego, była lepiej wykształcona czy zajmowała wyższe stanowisko. Musi także akceptować w pełni przynależność męża do organizacji. Świadczą o tym najlepiej niektóre obyczaje korporacyjne: podczas ślubu członka Lechii panna młoda zostaje przepasana bandą w kolorach organizacji męża. Z tym emblematem podąża do ołtarza. Nie rozumiem, jak można zakładać barwy związku, do którego nigdy się nie należało, a co więcej, nigdy nie będzie się należeć. Ideałem byłoby, gdyby bukiet panny młodej także był przyozdobiony kolorami danej korporacji. Uprzedzając ciekawość czytelników podaję, że statuty milczą na temat wymogów co do bielizny nowożeńców.
Błędem byłoby sądzić, że korporanci stronią od damskiego towarzystwa. Nie wolno kobietom co prawda bywać na spotkaniach ściśle korporacyjnych (komersach, fidułkach), lecz od czego mniej oficjalne formy? Korporanckie imieniny, herbatki, wieczorki taneczne, obozy wędrowne, spływy kajakowe czy wreszcie bale. Rodzi się więc pytanie, czy oznacza to, że kobiety są potrzebne wtedy, kiedy trzeba urozmaicić sobie namiotowe noce nad jeziorem, kiedy chciałoby się potańczyć, pokazać w towarzystwie ślicznej buzi, wzbudzając zazdrość wśród kolegów? A gdy minie taka ochota? Ja na komers, ty do pieluch? Dziwi mnie, że nigdy nie powstało w głowach żon i dziewczyn korporantów hasło: albo nas przyjmiecie do swojej organizacji jako pełnoprawne członkinie, albo tańczcie sobie sami!
Zwiastunem zmian wydaje się być jedyna w naszym kraju koedukacyjna korporacja - Asklepiada - założona przez studentki i studentów Śląskiej Akademii Medycznej. Wzorowana na współczesnych niemieckich bractwach, zajmuje się raczej pomocą dla studentów - organizowaniem wszelakich kursów i innych przejawów zdroworozsądkowej działalności samokształceniowej, niż popijaniem piwa w męskim gronie. Prowadzi własny klub studencki Medyk, jednak koedukacyjna formuła organizacji nie zamyka nikomu do niego drzwi. O konwencji i celach Asklepiady tak mówi jej działacz, Igor Gnot: “Nie wyobrażam sobie, aby Asklepiada nie miała być koedukacyjna. Głównie dlatego, że naszą działalnością jest organizowanie pomocy studentom: kursy komputerowe, międzynarodowe kongresy studentów medycyny. Sam nie wstąpiłem do Asklepiady po to, aby spotykać się z kumplami przy piwie. Jeżeli wiec naszym głównym statutowym celem jest samokształcenie i wspieranie studentów, to nie uważam, aby mężczyźni potrafili to robić lepiej od kobiet“.
Pozostałe korporacje są jednak do Asklepiady wrogo nastawione. Po prostu - dla nich nie jest ona korporacją. “Korporacje są wyłącznie męskimi organizacjami“.
W związku z tym reaktywowany w listopadzie 1999 roku Związek Polskich Korporacji Akademickich nie chce przyjąć w swe szeregi katowickiej grupy. Jedyną przeszkodą jest jej koedukacyjność. ZPKA pewnie przyjęłoby Asklepiadę, ale pod jednym warunkiem: jeśli studentki, które są jej działaczkami i pomagały od kilku lat budować jej formułę, wystąpią z organizacji i, przekazując stery w męskie ręce, same założą co najwyżej satelitarną grupę wsparcia, tzw. koło pań.
Medycy ze Śląska na szczęście niewiele sobie robią z tej imponującej wręcz zaciekłości. Po prostu - bez hałasu uprawiają swoją działkę, nie oglądając się na innych. Asklepiada przywiązuje wagę do ludzi i do celów - forma jest dla niej tylko środkiem do ich osiągnięcia. Założyciele uznali więc, że najsłuszniejszą będzie koedukacyjność. Całkiem dla nich naturalna, niewymuszona. Zagadnienie “dziwności“ tej grupy to problem myślenia pozostałych związków studenckich. Dla Asklepiady to zamknięty charakter innych korporacji jest objawem patologii - świadczy o kompleksach i zwykłym strachu.
Na koniec chcę podkreślić, że upór, z jakim piszę o “przeterminowaniu“ struktur polskich korporacji akademickich nie bierze się z tego, że oto chciałabym wstąpić do którejś. Moje poglądy i stosunek do świata krańcowo różnią się od światopoglądu, który organizacje te reprezentują. Jednak dla należnego mi komfortu psychicznego chciałabym mieć świadomość, że gdybym kiedyś zmieniła zdanie (odpukać!!!), to proszę bardzo.
Niestety, nie da się nic zrobić, dopóki korporanci wciąż znajdować będą kobiety chętnie maszerujące w ich przepaskach do ołtarzy, chętnie poświęcające się dla męża i grupki poprawnie spłodzonych dzieci (w zamian raz w roku dostaną zaproszenie na bal!) i chętnie podające rankiem schłodzony kefirek po poważniejszej fidułce.
Jedyna szansa w nas, feministkach, których korporanci boją się jak wcielonego diabła. I niech mi spróbuje ktoś powiedzieć, że niesłusznie!
Anna Roter
Anna Roter - ur. 1978, studiuje polonistykę w Poznaniu. W opinii przyjaciółki absolutna nonkonformistka o ujmującym sposobie bycia.