> Strona główna > Czytelnia > Biuletyn Arkoński > nr 39


Biuletyn Arkoński nr 39 - spis treści


•  

Artykuł redakcyjny - Bartłomiej Kachniarz

•  

Część oficjalna - składy prezydiów, pogrzeby, śluby

•  

Kamieniec Arkoński - Bartłomiej Kachniarz

•  

Komersz wspaniały - Tomasz Skajster

•  

Gdy byłem prezesem Bratniaka - Ryszard Manteuffel

•  

Arkońskim szlakiem po Warszawie dzisiejszej - Biuletyn Arkoński nr 16, z lutego 1960 r.

•  

Władysław Anders - Adam Tokarski

•  

Ugodowcy - Mieczysław Jałowiecki

•  

Kandydat na zakonnika - Mieczysław Jałowiecki

•  

Wśród kolegów z Arkonii - Adam Ronikier

•  

Dykteryjki Starego Strzechy - Zbigniew J. Tyszka

•  

Składy Prezydiów K! Arkonia - Bartłomiej Kachniarz, Łukasz Wojdyga

•  

List z Brazylii - Biuletyn Arkoński nr 16, z lutego 1960 r.




Artykuł redakcyjny


Drodzy Czytelnicy!

Przede wszystkim chciałbym w imieniu redakcji złożyć serdeczne gratulacje nowożeńcom: Annie i Witoldowi Wilińskim, Monice i Marianowi Marcinkowskim, Zofii i Andrzejowi Morstinom oraz Katarzynie i Wojciechowi Klatom.

Tym razem Biuletyn Arkoński jest gruby. 28 stron to, jak na razie, mój rekord. Zwłaszcza, że w tym numerze dwa długaśne teksty. Jeden fil. Adama Tokarskiego o fil. Władysławie Andersie, bardzo faktograficzny. Autorem drugiego jest kol. Tomek Skajster. Tekst jest rekordowej długości relacją z Komerszu Bałtyckiego w Rydze. Bez niego Biuletyn byłby o 1/3 chudszy.

Z aktualności jeszcze tylko mój tekst o wyprawie do Kamieńca Podolskiego, na tyle udanej, że warto by ją powtórzyć w wakacje 2002 r.

Kolega Łukasz Wojdyga spisał wszystkie po kolei prezydia Arkonii od roku 1990. W samą porę, bo byśmy pewnie zapomnieli. A kol. Piotr Cichy zebrał wszystkie imprezy z minionego semestru.

Największym odkryciem Arkonii ostatnich lat jest pisarstwo fil. Mieczysława Jałowieckiego. Nie ma chyba przesady w opinii, że stworzył on najlepszy, najżywszy i najbardziej plastyczny obraz Arkonii ryskiej. W "Czytelniku" można jeszcze dostać wspomnienia filistra, "Na skraju imperium"; niebawem ma się ukazać część druga. My - proponujemy niepublikowane fragmenty wspomnień arkońskich. Wnuk filistra, Michał Jałowiecki, przysłał nam z Australii pięćdziesięcioletnie maszynopisy i rysunki dziadka.

Na dokładkę list fil. Tadeusza Miciukiewicza z Brazylii. Przeleżał się pięćdziesiąt lat, ale ciekawy. Dwie wesołe dykteryjki fil. Tomasza Szweycera z Jagiellonii i wspomnienia fil. Ryszarda Manteuffla z czasów, gdy był prezesem Bratniaka na SGGW. Na koniec na spacer arkoński po powojennej Warszawie zaprasza nas fil. Maurycy Hauke. Może rzeczywiście zrobimy taki wypad na wiosnę, jak się ociepli?

Zapraszam do lektury - jest jej sporo, ale następny Biuletyn i tak nie wcześniej niż za pół roku!

Bartłomiej Kachniarz (cetus 1995)



spis treści ↑


Część oficjalna


1. Skład Zarządu Związku Filistrów Arkonii

Prezes: Ignacy Wilski
Wiceprezes: Wojciech Nielubowicz
Wiceprezes: Andrzej Kuśmierz
Sekretarz: Gerard Dźwigała
Skarbnik: Rafał Kozłowski

2. Skład Prezydium Korporacji Akademickiej Arkonia

Prezes: Szymon Kachniarz
Wiceprezes zewnętrzny: Tomasz Skajster
Wiceprezes wewnętrzny: Łukasz Wojdyga
Sekretarz: Piotr Cichy
Skarbnik: Krzysztof Dziomdziora

3. Olderman: Tomasz Mering



spis treści ↑


Kamieniec Arkoński


Kościół dominikański w Karmieńcu uchodził przez wieki z najpiękniejszy na Podolu. Siedemdziesięciolecie rządów komunistycznych doprowadziło zabytek do ruiny, podobnie jak i pozostałą część tego starego miasta, dawnej kresowej stanicy. Dopiero lata 90. przywróciły Ukrainie nadzieję. Wrócili też zakonnicy, tyle że nie - dominikanie, a jasnogórscy paulini. W roku 1995 rozpoczęli remont klasztoru. Od sierpnia 2001 r. także Arkonia może się chlubić, że dołożyła swoją cegiełkę do ratowania zabytków na kresach dawnej Rzeczypospolitej.

* * *

Dotarliśmy do Kamieńca około jedenastej. W ciemności zdawało się nam, że klasztor stoi w środku lasu. Wokół widać było wyłącznie drzewa; żadnych ludzi, żadnych domów. Pierwsze stuknięcie w furtę wyrwało ze snu psa, który zaczął hałaśliwie ujadać. Po paru minutach dobijania się, dobiegł nas głos:

- Kto tam?

- Grupa z Arkonii, z Warszawy.

- Z Warszawy? Z jakiej Warszawy? - spytał głos z powątpiewaniem. Po namyśle dodał jednak - No jak jesteście, to wejdźcie. Ja będę trzymał psa.

Zgrzytnęła zasuwa i pospiesznie przeszliśmy przez otoczony murem dziedzińczyk. Korytarz poprowadził nas do zakrystii. Dopiero tam mogliśmy się przyjrzeć posiadaczowi głosu. Okazał się nim niewysoki zakonnik o ascetycznej twarzy i szpakowatych włosach. Miał może z 50 lat. Bez zbędnych wstępów położył na stole chleb i pasztet (polski zresztą).

Kiedy zaspokoiliśmy głód, zaprowadził nas do apartamentów. Zaraz po wyjściu z zakrystii zorientowaliśmy się, że klasztorowi brakuje nieco do standardu hotelu Waldorf-Astoria. Przede wszystkim, w Astorii klatki schodowe są oświetlone. Nie ma tam też konieczności lawirowania między taczkami z wapnem a wiadrami z wodą. Na szczęście gospodarz świecił nam małą, jak to określił, lampeczką.

Zmęczeni szesnastogodzinną podróżą (pociągiem z Warszawy do Rawy Ruskiej, stamtąd mikrobusem do Kamieńca), marzyliśmy tylko o śnie. Paulin rzucił nam na pożegnanie oschłe "dobranoc" i przypomniał, żebyśmy oddali mu rano jego "lampeczkę".

Jedno było pewne; nie trafiliśmy do żadnej sekty, bo w sektach podobno na dzień dobry bombardują miłością.

* * *

Cała impreza rozpoczęła się z dziewięć miesięcy wcześniej. Powodem była boleśnie przez niektórych Arkonów odczuwana martwota zapisu naszej Ideologii o "utrzymywaniu bliskich związków ze środowiskami polskimi poza granicami Kraju... na dawnych ziemiach I Rzeczypospolitej".

Pierwszym pomysłem była pomoc w remoncie kościoła karmelitańskiego w Berdyczowie, perły baroku na środkowej Ukrainie. Nic z tego nie wyszło, bo okazało się, że przysłowie o pisaniu listów na Berdyczów ma w sobie ziarno prawdy. Potem, w lutowym magazynie "Rzeczypospolitej" wydrukowano reportaż z Kamieńca Podolskiego, okraszony cudownej urody zdjęciami. Coś na zasadzie "zabytkom na ratunek". Reportaż przeczytałem jednym tchem i już wiedziałem, że MUSZĘ tam pojechać. Na pewno był tam zabytkowy kościół, postawiony przez jakiegoś kresowego magnata, tylko czekający na naszą pomoc przy remoncie.

No i rzeczywiście, kościół istotnie był, katolicki, a jakże, zabytkowy jak całe Stare Miasto i prowadzony przez paulinów. Imprezę sfinansował w większej części znajomy amerykański ksiądz, Richard Neuhaus, wydawca miesięcznika "First Things", a resztę zebraliśmy na balu Arkonii. Zakonnicy zgodzili się na nasz przyjazd nawet chętnie, nie za bardzo tylko wierzyli w moje zapewnienia, że przyjedziemy z pieniędzmi.

Akcja plakatowa na warszawskich uczelniach przyniosła rezultaty dosyć skromne, dość powiedzieć, że większą część uczestników imprezy stanowili Arkoni. Zorganizowaliśmy dwutygodniowe turnusy: pierwszy - wyłącznie dla Arkonów - na przełomie lipca i sierpnia, drugi - otwarty - w sierpniu. Na trzeci, zahaczający o wrzesień, nie było chętnych.

Zrobiliśmy co najmniej dwa błędy. Niepotrzebnie zamykaliśmy pierwszy turnus, bo i po co? Źle zaplanowaliśmy dwa pozostałe. Sierpień to nie jest dobry miesiąc na takie wyjazdy, bo wielu ludzi, którzy nawet chcieliby z nami pojechać, nie mogło - szli w pielgrzymce do Częstochowy. Zahaczenie o wrzesień też z jakiegoś powodu nie okazało się słuszne.

* * *

Już pierwszego dnia, rano, Kamieniec zrobił na nas dziwne wrażenie. Z jednej strony, zabytki są po prostu niesamowite, z Zamkiem na czele. Miasto okrążone jest przez Smotrycz, podolską rzekę, która po drodze do Dniestru wycięła sobie w wapiennym płaskowyżu niewiarygodnej głębokości kanion o pionowych ścianach. Chociaż nie, "kanion" to złe słowo, nie pasuje. To był JAR, jar Smotrycza.

Słynny kamieniecki most to historia jak z Wąchocka. Łączy mianowicie lewy brzeg rzeki z jej brzegiem... lewym. Smotrycz pod nim nie przepływa, tylko oblizuje najpierw od północy, potem skręca na północny zachód, opływa całe miasto i wraca, by spotkać się z mostem od południa. Tak więc most jest w rzeczywistości tylko groblą.

W mieście pamiątki po pułkowniku Wołodyjowskim, tylko że nie Michale, jak u Sienkiewicza, a - Jerzym. Sienkiewicz zresztą stale towarzyszył naszej wyprawie - Wojtek Dziomdziora postanowił nadrobić braki w lekturze i wziął do czytania "Pana Wołodyjowskiego"; raczył nas potem co celniejszymi cytatami.

Niezwykły jest kościół katedralny pw. św. Piotra i Pawła. Przede wszystkim nie stoi koło niego dzwonnica, jak Pan Bóg przykazał, a... minaret. Wybudowali go Turcy, którzy od 1672 do 1699 r. rządzili miastem i swoim zwyczajem przerobili kościoły na meczety. Przed meczetami, rzecz jasna, postawili minarety. Kiedy ćwierć wieku później miasto powróciło do Rzeczypospolitej, jednym z punktów układu pokojowego z Wysoką Portą było pozostawienie minaretu. Polacy wybrnęli z tego problemu nieco tylko falandyzując - na minarecie postawili złoty posąg Najświętszej Panienki (no, pozłacany).

Za komuny - a okres ten trwał w Kamieńcu dość długo, bo ponad 70 lat; miasto leży tuż za Zbruczem - katedrę znów przerobiono według wiary zdobywców, tym razem na muzeum ateizmu. Biskup kamieniecki, Jan Olszański, opowiedział nam, że dyrektorka muzeum wpuszczała go w nocy do środka, by mógł się modlić. Po starej znajomości - ksiądz osobiście ją chrzcił.

Dziwność miasta spowodowana była tym, że właściwie cała stara część, poza najważniejszymi zabytkami, była wyburzona. Na miejscu domów rosły drzewa. Pewne pojęcie o mieście dają zdjęcia sprzed pierwszej wojny. Nowy Kamieniec powstał na dawnych Polskich Folwarkach, za rzeką. Stutysięczne, nieszczególne, komunistyczne miasto z obowiązkowym tankiem w parku, te sprawy. Bardzo powolne połączenia internetowe.

* * *

W klasztorze było trzech zakonników. Najstarszy ojciec Kazimierz, który wydał się nam tak surowy, w rzeczywistości był bardzo miły. Chłodne przywitanie z zakłopotaniem tłumaczył tym, że boleśnie przyciął sobie palec i po prostu był w złym humorze.

Proboszczem był wysoki, szczupły blondyn, ksiądz Alojzy. Znacznie młodszy od Kazimierza, ale pochodził z Wołynia, więc został przełożonym klasztoru jako obywatel ukraiński. Miało to jakiś związek z nastawieniem miejscowych władz. Ojciec Alojzy jest żywą encyklopedią Kościoła ukraińskiego. Podczas podróży po kraju był w stanie dosłownie o każdej ruinie powiedzieć, kto ją i kiedy fundował, czym się wyróżniała i kiedy komuniści doprowadzili ją do obecnego stanu. Przymus mówienia był w nim tak silny, że któregoś wieczoru podczas kolejnej tyrady zasnął.

- O czym to ja mówiłem? - spytał, obudziwszy się. Nikt za dobrze nie pamiętał, ale temat zaraz się znalazł.

Trzeci zakonnik dojechał znacznie później. Ojciec Michał swoją potężną posturą przyćmiewał obu pozostałych paulinów. Wielki, gruby i brodaty. Przy stole zazwyczaj mówił niewiele. Zwłaszcza w porównaniu z Alojzym,

Zabytki, zamki, kościoły - wszystko piękne, ale treścią dnia była dla nas głównie robota. Ciężka, prosta i wyczerpująca. Głównie wynosiliśmy gruz z pierwszego piętra. Łopaty, wiadra, kołowrotek, taczki - i tak ciągle. Kupa ziemi, kamieni i kawałków cegieł rosła na ulicy z godziny na godzinę.

Tempo tego wzrostu musiało być zresztą niezłe, bo któryś z miejscowych biznesmenów chciał nasz kontrakt odkupić od zakonników, zachwycony naszą wydajnością

- Umówiłem się kiedyś z brygadą na dziewiątą, przyszli w pół do dziesiątej. Oczywiście kompletnie pijani, bo taką okazję jak początek pracy trzeba było porządnie oblać.

Nie to co my.

Przez nasze dwa tygodnie "tymi ręcami" przenieśliśmy co najmniej 80 ton gruzu, co z osiągnięciami pierwszego turnusu dało ponad setkę - ładna, okrągła cyfra.

Najlepszą zabawą było oczywiście mega total distrakszyn, czyli wyburzanie ścianek działowych zbudowanych po komunistycznemu. Zaprawa była tak nędzna, że wystarczyło mocniej naprzeć na ścianę ramieniem, żeby ją z hukiem obalić.

Przez dwa tygodnie na Ukrainie zwiedziliśmy, co podsumowałem ze zdumieniem, aż siedem miast: oczywiście Kamieniec, Żółkiew (po drodze, podczas jazdy z Polski), Chocim (zamek jak z bajki albo z kosmosu), Żwaniec (ruiny zamku, kościół po Ormianach, w międzyczasie fabryka czegośtam), Okopy Świętej Trójcy (piękny widok ze wzgórza nad Zbruczem, w kierunku od Rzeczypospolitej na bolszewicką dzicz), Czerniowce (spotkanie z korporantami z Bukowiny, fanatykami cysorza Franca Józefa) no i oczywiście Lwów (temat na książkę, wspomnijmy tu tylko mieszkanie pani Zamojskiej). Turystyczna średnia okazała się więc bardzo wysoka. Wykonaliśmy klasyczne "przyjemne z pożytecznym".

Zastanawiałem się, jaki morał dodać do tej historii. Nie wiem. Może tylko tyle, że było warto pojechać.

Bartłomiej Kachniarz (cetus 1995)



spis treści ↑


Komersz wspaniały


Odsłona I
Z Kolonii do miasta Rygi

Czcigodni filistrzy, drodzy koledzy,

poniżej pragnę opisać moje wrażenia z wyprawy do MIASTA Rygi na 38. komersz korporacji bałtyckich 6-8 lipca 2001 roku.

W niedzielę l lipca w powiatowym szpitaliku we Frechen w Północnej Nadrenii popołudnie płynęło nadzwyczaj leniwie. W przygniecionym klęską upałów miasteczku jedynie muchy sennie bzyczące na izbie przyjęć wykazywały jakieś przejawy zorganizowanego życia. Ponieważ w taki gorąc bóle brzucha czy strzykanie w kościach rzadko kiedy zmuszają do opuszczenia domowych pieleszy i wycieczkę do najdroższej noclegowni w powiecie, siedziałem co i raz parę godzin samotnie, zagłębiony w lekturze wspomnień filistra Jałowieckiego "Na skraju imperium'' chłonąc przy tem mimowolnie niewyobrażalne objętości gazowanej wody...

I gdzieś tam w tym, jakże pięknie uporządkowanym, ale i bezdusznie schematycznym kraju kursując niby duch za filistrem pomiędzy Petersburgiem, a Wilnem, miedzy Rygą, a Syłgudyszkami, zrodziło się we mnie nieodparte pragnienie. Pragnienie, którego ugasić mi się, mimo kilku kurczowych prób odwołania się do zdrowego rozsądku i racjonalności, nie udało. Pragnienie owo, niby ssący me trzewia jakowyś nieznany mi robak, niby głód jakiś nienasycony sprawiło, iż poczułem zew. POJECHAĆ DO MIASTA RYGI.

DO NASZEJ RYGI.

Źle spałem w nocy, co i raz budziły mnie podmuchy wiatru tłukącego w tamtą jasną noc żaluzjami o szybę.

Wróciwszy do domu, wsiadłem na Pegaza internetu i, znalazłszy w kalifornijskim archiwum w spisie rękopisów pamiętniki Mieczysława Jałowieckiego, zapragnąłem dotrzeć do źródeł. Zanurzyłem się w pustynie Australii, gdzie wedle słów swoich zamieszkiwać winien Pan Michał Jałowiecki - wnuk filistra odpowiedzialny za publikację pamiętników dziadka. I tak z pomocą internetowej książki telefonicznej, usłyszałem za minut kilka miły głos w słuchawce. Obiecano mi przesłanie pocztą elektroniczną zeskanowanych rękopisów w części zatytułowanej "Gaudeamus".

Wysłałem podochocony list do Selonusów z naglącym zapytaniem o możliwość koszmarnie spóźnionej rejestracji, uzyskałem również dwie wiadomości z biura podróży. Pierwsza, że nie ma szans zabukować tak późno samolotu, druga że jest jeszcze miejsc parę w autobusie, ale podróż trwa niemal 2 dni... Wymusiłem na Ślązaku z owego biura rezerwację telefoniczną na słowo honoru, że odbiorę bilety.

Ponieważ nadchodzący weekend zapowiadał się bardzo pracowicie, zmuszony byłem pozamieniać się dyżurami z kolegami, co nie przyszło mi nazbyt łatwo z uwagi na trwającą sesję egzaminacyjną. Ech, jakoś to wyszło; dość, że w międzyczasie dostałem listowne zaproszenie z Selonii, a moja droga dziewczyna odebrała bilety autokarowe, wpłaciwszy przedpłatę. Poprosiłem kol. Wojtka Dziomdziorę o łaskawe przetransportowanie worka mojej garderoby z Warszawy automobilem, napadłem na brata by zaniósł owo zawiniątko do ministerstwa i... padłem w objęcia Morfeusza.

W wieczór przed wyjazdem zmuszony byłem obserwować jak chrapią moi pacjenci w Schlaflabor. Dyżur 22-6, naburmuszona koleżanka stroniąca od pomocy - jak to można sobie gdzieś jechać, i do tego bez współczucia dla egzaminowanych. Scena jak z "Misia": Do Rygi? Po co? W mordę kopane, w życiu bym do teatru (do Rygi) nie poszła! No cóż. Padnięty, po całym dniu na doktoracie i gorączkowym pakowaniu myślę tylko o tym, czy zdążę wziąć prysznic i złapać autobus o 8:00. Bo jak to mówił Ślunzok: Ruski nie poczeka...

Odkablowuję chrapaczy w pośpiechu. Poranny algorytm jest już całkiem prosty: taksówka, prysznic, śniadanie, stokrotne podziękowanie za oprowiantowanie mnie przez mą nieocenioną Marzenkę, tramwaj, dworzec, ostanie uściski, autokar łotewski, jadę...

Miła i nie tylko... Łotyszka wcisnęła mi kartę dań i napojów, z której zaintrygowała mnie pozycja ALUS.

- Kakij eta?

- Zelta, eto naszyj łotewskij! Pażałsta!

Tak to rozpocząłem podróż ryskim alusem i pięknym widokiem na prasłowiański Ren. Powoli wpłynąłem w fotel.

Obudziłem się w Berlinie. Dostałem współpasażera, jakiegoś draba o wyglądzie i zapachu gastarbeitera. Do granicy z Polską zdążył wypić chyba ze 7 najtańszych piw z supermarketu. Odprawa graniczna nie trwała wiecznie, niemiecki celnik wyraźnie ucieszył się na nasz wyjazd. Polski wychrząkał tylko:

- Dokąd jedziecie?

- Do Rygi, miasta Rygi - odparłem.

- Do Ryygii, po co? - spytał retorycznie, drapiąc nie uczesana czuprynę. Jak gdyby wyjazd do Rygi oznaczał wyprawę na kraj świata, albo do kraju toczącego wojnę.

Kiedy w drodze do Poznania miły pan obudził mnie, polewając ósmym albo dziewiątym piwem, z którym w garści był zasnął, zgłosiłem protest.

Przede mną, koło Łotysza o wyglądzie bezdomnego z Dworca Wschodniego zwolniło się miejsce, gdyż młoda współpasażerka zmuszona została odeń się przesiąść, ów bowiem swoimi proletariackimi deklaracjami zakropionymi obfitą konsumpcją wyskoku, oznajmiał nazbyt niedwuznacznie swoje uznanie dla jej powabów kobiecych.

Zażądałem przesadzenia etowo grażdanina wpierjod. Pilotka trochę oponowała, ale byłem stanowczy. Obudzeni pasażerowie autokaru z zaintrygowaniem przyglądali się całej utarczce, a gdy zasiadłem na swoje miejsce, rozszedł się pomruk: "Polskije pany, ech!" Zorientowałem się, że jako jedyny pasażer jadę dalej sam...

Podróż przez kraj ojczysty przekimałem, obudziłem się w mazurskim krajobrazie nieopodal granicy z Litwą. Polski służbista zażyczył sobie, zgodnie z barejowskim stereotypem, osobistego spotkania ze mną:

- Obywatel Skajster Tomasz?

- Taak, to ja.

- Proszę ze mną...- przeszliśmy do budki.

- Co to jest?

- Paszport!

- Haha? Paszport? To był paszport!!! Jesteście obywatelem nieistniejącego państwa, PRL-u, poza tym wasz paszport nosi ślady zużycia!

- Zgadzam się z Panem Władzą - odrzekłem - używam go od 9,5 roku, od 2 lat codziennie...

- Wygląda na sfałszowany, drugi dokument ze zdjęciem przygotujcie i siadajcie, napiszcie mi swój życiorys... - po chwili mi przerwał - starczy, piszecie płynnie i zgodnie z danymi, możecie jechać.

- Dziękuję, Panie Władzo - odparłem.

Litewscy urzędnicy przez 5,5 godziny zaszczycali nasze oczy widokiem kąpieli słonecznych. Spalili po paręnaście papierosów i wypili dwa dzbanki kawy. Pokory trzeba cudzoziemców uczyć!

Podróż przez Litwę umilałem sobie łamigłówką: jak się każda z mijanych miejscowości w polskich czasach nazywała. Czasami miałem nawet wątpliwości. Dość, że dotarłszy do granicy z Łotwą również zostałem poproszony o opuszczenie autokaru. Tym razem jednak łotewski strażnik graniczny był bardzo nieuprzejmy.

- Zbierajties' swaje sumki, dalsze nie pojedziecie!

- Słucham, szto?! Pacziemu?

- Pajditie sa mnoj. Nu da, u was sfałszywanyj pasport. Smotritie - i wyrwał paszport z okładek.

- Ja prijechał iz Giermanji, nazad nielzja - odparłem zdenerwowany, a ów, uśmiechnąwszy się porozumiewawczo do kompaniona, odparł bez chwili zawahania

- A diengi u was jest?

- Niet dienieg, tolka karta...

- Nu to papisziom sztraf 20.

- Marek, dolarów? - spytałem.

- Niet, 20 łat. Wot, zdies' awtamat!

Gdy ciut roztrzęsiony podszedłem z gotówką, miły pan wbił mi wizę wjazdową i powiedział:

- Nu charaszo, wam nada pasport i zmienit', sadities'.

- A bumaga? - zapytałem zdumiony i oburzony zarazem.

- Bumagi nie budiet, sadities'...

Podszedłem do autobusu, niektórzy, widocznie znający miejscowe zwyczaje od razu spytali.

- Niet bumagi u was... A eto była tolko wziatka, my dumali szto wy dalsze nie pojedietie. Skolko wziali? Nu oni znajut - polskije pany!

Poza kilkoma sympatycznymi dziewczątkami, pozostali pasażerowie autokaru obrzucili mnie miast współczucia spojrzeniami pełnymi satysfakcji - a dobrze mu tak!

Za godzinę byłem w Rydze. Ponieważ zasięg komórkowy rwał się, nie zawsze udawało mi się dodzwonić do kol. Andrzeja Szeptyckiego.

W sprawie naszego zakwaterowania - wziąłem taksówkę z dworca i pojechałem prosto do recepcji balu. Posłałem fuksa po kolegów i oddałem się konwersacji z jakimś znudzonym bramkowaniem Selonusem.

Niezmiernie się ucieszyłem, gdy po niedługiej chwili ujrzałem rozradowane znajome oblicza, dekle i bandy arkońskie.

Za parę minut byliśmy w hotelu. Kazawszy taksówkarzowi zjawić się na trzy kwadranse oddałem się rozkoszom wynalezionym przez chłopa śląskiego, niejakiego Priessnitza po 1785 km podroży...


Odsłona II
Na posadzce zapustnej sceny...

Klekot to był, nie taksówka. Po nie wyasfaltowanej, łbem kocim pokrytej, carskiej ani chybi, ulicy dotłukłem się w końcu, cokolwiek spóźniony, na bal Selonii otwierający komersz.

Bal odbył się w lokalu bodajże Ziomkostwa Łotewskiego przy ul. Merkela - dość niepozornym z fasady, za to o okazałym i raczej mało zsowietyzowanym, przyjemnym wnętrzu.

Fuksy w ślicznych czarnych deklach, chyba Selonusy, co nie miało i tak żadnego znaczenia, bo fuksy bałtyckie są wspólne - powitały mnie dość serdecznie, siedząc z ponurymi minami na bramce. Wdrapawszy się po schodach, na głównej sali tanecznej ujrzałem Arkonów.

Przed oczyma moimi rozgrywała się gra role-playing: co śmielszy z kolegów, a zwłaszcza z młodych filistrów prosił, a raczej porywał do tańca siedzącą pod ścianą damę, niejednokroć bandą trójbarwną przepasaną; po przetańczonym z ową tańcu przedstawiał ją mniej śmiałemu koledze, który z kolei powtarzał cały proceder; dość, że niekiedy zwłaszcza urocza partnerka ulegała zapętleniu pomiędzy współpracujących ze sobą Arkonów. W poszukiwaniu metafory sportowej, która byłaby w stanie opisać ową żonglerkę korporantkami najbardziej zachwyciło mnie porównanie do rugby.

Takie BALOWE RUGBY ARKOŃSKIE; BRA.

Sam zaś, po kilku kolejkach tanecznych, zmęczony lingwistycznym węzłem gordyjskim rosyjskiego z angielskim, a czego również pominąć nie sposób - wstrząśnięty do żywego urodą i radosnym, dziewczęcym (w postmodernistycznych czasach brzmi lepiej niż dziewiczym) wdziękiem Estonek i Łotyszek postanowiłem uspokoić rozdygotane nerwy szklaneczką wyskoku, najlepiej o charakterze barejowskiej "rudej wódy na myszach".

Dla potomności warto dodać, iż od niemalże dwóch lat inkubuję swoje modre oczy w Germanii, gdzie statystycznie samochody są dużo piękniejsze od kobiet, za wyjątkiem cudzoziemek, w tym natrafiając na wyraźny odsetek Polek.

Z niewysłowioną radością przyjąłem pozycję obserwatora arkońskiego rugby. Prym w nim wiódł, zdało by się taki niepozorny, fil. Daniewski. Dorównywał mu tubalnym głosem, porywając w wir tańca fil. Kozłowski, a znienacka niby jastrząb do ataku wysforowywał się kolega Dziomdziora. O pozycji kol. Szeptyckiego nie wspominam, bo ów, stale w tańcu, omiatał online swym sokolim wzrokiem wszystkie zakamarki sali, czyhając niezmiennie na przekraczające nieśmiało próg sali dziewoje, a przychodziło mu to bez trudu - górował bowiem na parkiecie, zarówno wzrostem jak i nobliwą postacią. Również kol. Wiejak pozwolił sobie roztoczyć swój iście uwodzicielski czar, zwłaszcza wobec pań rumieniących się pod jego don-juańskimi, powłóczystymi spojrzeniami, co zgryźliwie byłem zaobserwowałem. Kol. Tomaszewski z kolei uśmiechał się jowialnie, a uśmiech jego zawisł był pod sufitem i niby nimb spowijał całą salę; był to jak podówczas stwierdziłem znany literaturze tematu tzw. "uśmiech bez kota".

Po kilku przetasowaniach personalnych o charakterze włączenia zawodników z ławki rezerwowych do gry, m.in. mnie, uczestniczyłem jeszcze skromnie w kilku podaniach, nie wpłynęło to niestety na wrażenie przytłaczającego zwycięstwa zespołowego Arkonii na 38. Komerszu Ludów Bałtyckich w kategorii obrotów, kroków i podskoków tanecznych z deklem u rękawa zwieszonym.

Odbyło się również zgrupowanie w pewnym odrębnym pomieszczeniu w celu odśpiewania "Gaudeamus", po którym tubylcy w dość proletariacki sposób założywszy dekle na głowy ogłosili 12. Salki w pałacyku powoli zostały wzbogacone o fuksów, które, jak z niesmakiem stwierdziłem, na ruską modłę żłopać poczęły gorzałkę ze stakanów.

Oddałem się tedy konwersacjom, a jak mniemam niektórzy koledzy w luźnych paroosobowych grupkach uczestniczyli w dogrywce w kameralnym wydaniu rugby. Podano wtedy poczęstunek, nawet apetycznie wyglądający, ale zrezygnowałem z degustacji, nie chcąc się poprzez wygłodniałą tłuszczę przepychać.

Niestety skusić na odetchnięcie świeżym powietrzem żaden z kolegów się nie dał - zmusiło mnie to do oddawania się wstrętnemu nikotynizmowi w pojedynkę. Co i raz wychyliwszy wyskoku z napotykanym kolegą, stawałem się coraz bardziej rozmowny i jeszcze bardziej towarzyski, wieczór płynął więc przyjemnie i w coraz bardziej doborowym towarzystwie.

Poznawszy kilkanaście Estonek i Łotyszek udałem się parokrotnie podeptać parkiet, starałem się jednak przesunąć ciężar gatunkowy partnerek na te spośród interlokutorek, których uroda wzbogacona była poczuciem humoru i innymi przymiotami, które by można zgrubnie pogrupować jako duchowe. Muzyka stawała się wyraźnie ludowa - DISKO-LETTO, mi najbardziej podobała się stara pieśń o refrenie: "Skaista, skaaista,.... skaaiista!". Kolegom ponoć też, czemu dawali wyraz chóralną intonacją. Jedna z partnerek objaśniła mi, iż rozchodzi się o pięknych i młodych.

Na parkiecie zawsze widać więc było Arkonów.

Aż nagle, wedle północy stańczeni odeszli od nas filistrowie i kol. Dziomdziora I Starszy, "ażeby się wyspać". Cóż, starość nie radość - trumna nie inkubator jak mówi medyczne porzekadło.

Niebawem udało mi się namówić wreszcie kolegę Szeptyckiego na dobre cygaro nikaraguańskie, udaliśmy się zatem na balkon stanowiący strefę dymu. Panował tam lekki ścisk, brać studencka kurzyła papierosy stojąc. Przynieśliśmy sobie zatem fotele i ostentacyjnie się na nich rozsiedliśmy, tocząc miłą konwersację i rozkoszując się aromatem. Z ciżby szedł pomruk, coraz lepiej już mi znany: "Wot i polskije pany!"

Po pewnym czasie stanowiącym około pół cygara pojawiły się jedne z naszych sympatyczniejszych partnerek, co zmusiło nas do zrobienia krótkiej przerwy i naturalnie zerwania się w postawie zasadniczej. Andrzej ruszył w tany - ja, posadziwszy wedle balustrady miłą Estonkę, podzieliłem się z nią kilkoma obserwacjami z balu, krztą wywodów światopoglądowo-propagandowych oraz moja pobieżną znajomością nieba.

Dopaliwszy cygaro postanowiłem byłem rozruszać zastane stawy - wziąwszy pod ramię miłą Laurę (wszystkie ładne Bałtki noszą zapewne to imię) zaproponowałem włączenie się w "tańce greckie" - kapela bowiem grać poczęła "Greka Zorbę". Cóż to był za taniec! Krok owego stanowił dla gospodarzy subtelną kombinację elementów plebejskiego na wskroś kankana i rosyjskiej kalinki, wyrywani zaś na środek dodawali od siebie elementy kozackie. Eeech! Vita nostra brevis est!

A gdy partnerka moja po tańcu-skakańcu znużoną się stała, dla zaczerpnięcia lipcowej nocy odprowadziłem ją na balkon. Tamże spotkałem kolegów, którzy, pomimo zdecydowanego zauroczenia autochtonkami, zdradzać poczęli nieodparte pragnienie udania się na spoczynek.

Jednocześnie silniejsza się stała wola nasza, by, jak przed wiekiem zapewne zawsze bywało, udać się na dawna nasza kwaterę C! Q! A! przy Grosse Newastrase 19, aktualnie Blaumana iela 19. A decyzję ową podjęto demokratycznie...

Przy użyciu łagodnej perswazji zmusiliśmy kolegę Prezesa do objęcia zaszczytnego przewodniczenia genzenmarszowi. Ale tego co wydarzyło się jeszcze tej samej nocy dowiecie się koledzy w następnej odsłonie...


Odsłona III
Ryga by night...

Wyfraczony prezes Arkonii, obdarzony przez naturę posturą przedwojennego bursza stanął (i niech tak będzie) na czele. Na wietrze nie tylko łopotał ogon jaskółczy, ale zwłaszcza wypływające spod dekla pekaesy niewymownie przypominające nie tylko drogiemu filistrowi Zygmuntowi Augustowskiemu bokobrody lokaja czcigodnej pani Jeleńskiej, czy też furmana z Nowej Wilejki...

Bogata historia życia studenckiego miasta Rygi mieszała się owej nocy z jej postsowiecką codziennością.

Za prezesem wedle starszeństwa moja skromna osoba... stała oraz kol. Adaś Wiejak, cierpiący na palpitacje sercowe z nagłej potrzeby pozostania przynajmniej do świtu, tuląc jedną ze swych przecudownej urody (wy)branek... Marsowym krokiem pochód zamykał dh Janusz Tomaszewski, trzeźwy ohydnie...

Noc. Niebanalna. Rozgwieżdżona do bólu. Za plecami tuż błyszczą na balkonie lokalu balowego kobiece, modre i głębokie jak Dźwina oczęta. Łagodny zefirek wzdyma owym dotkliwie niewieścim, balkonowym postaciom suknie głęboko wydekoltowane, omywając jedwabiami i tiulem rozpalone i młode, niby ze snu jakowegoś bezwstydnego żywcem wykrojone ciała.

Konsternacja. Błagalny wzrok Adasia...

"Niech z setki młodych...!" i korowód ruszył. Azymut na banhof. Pijaczki spod nocnych sklepów z wyskokiem wyległy na ulice wybałuszając przekrwione ślepia. "Szto eta?" - "Eta Arkonia!". Już jesteśmy na rogu Czaku iela. Śpiewamy głośno. Przemykamy genzenmarszem, a stare kamieniczki, które niechybnie się już stęskniły za Arkonami, z niedowierzaniem obsypują nas tynkiem i czułymi mrugnięciami pojedynczych okien. Im bliżej, tym nam spieszniej. Tak musiały wyglądać powroty na kwaterę ze wszelkich wieczorków tanecznych w naszych, arkońskich czasach. A dziś po tych samych ulicach, szerokim, marynarskim krokiem powracamy do miejsca, które ryscy filistrowie wybrali na swój drugi dom. Na Kwaterę Arkonii.

"Bo tam osusza moje łzy..." i skręcamy w Blaumana iela. Nie potrafię żadnymi słowy oddać, ani tego nastroju, ani owego wzruszenia, które tamtej nocy przepełniało nas stojących pod niskim, starym, drewnianym domem.

"My syny jej..." ileż to razy odbijało się kiedyś od tych ścian...


Odsłona IV
Tawariszcz Dżumińskij

Wtem błysły światła nadjeżdżającego autka. Rety! Muzealny, rozklekotany, jakby z filmów Disneya automobil przytelepał się w naszym kierunku. Stanął. Otwarły się, z nic dobrego nie wróżącym trzaskiem drzwi przednie owego gruchota i wyłoniła się postać męska, ogorzała, bełkocąca coś do nas po rosyjsku...

- Paliaki! Nu! Ja was damoj pawiezu... Ja toże Paliak.

Zgrozą powiało. Andrzej Szeptycki, w jak najuprzejmiejszych słowach o taksówce, o spokojnym, a szczęśliwym powrocie, o wypadkach zagrażających życiu i zdrowiu, z życzeniami pomyślności wszelkiej itd. z naciskiem na naszą dozgonną wdzięczność za samą inicjatywę wygłosił był elaborat. Nie pomogło.

- Nu sadities', pażałsta, praszu was... Ja Paliak.

Po kilku minutach takiej bezowocnej dysputy zmiękliśmy, a biedny prezes z nami. Nu, pajechali.

W autku było ciasno, acz przytulnie, a był to bodajże Opel z epoki Beatlesów, lub Stonesów, choć karoserię miał raczej z epoki brązu. W miejscu zaś, gdzie jednostki co bardziej bogobojne bądź zabobonne wieszają obrazki świętych czy nawet różaniec, Polak Dżumińskij zawiesił sobie dość już wytartą fotkę tow. Żyrinowskiego. No bo jako Dżumińskij, był jak sam twierdził, nieślubnym potomkiem naszego rodaka, a z pobudek patriotycznych zmienił sobie akurat familię na owego przodka nazwisko. Niestety pa polski nie gawarił, zresztą samochodzina jego kaszlał i trząsł się cały na ryskim bruku, więc i zrozumieć go było nie sposób. Dość, że po drodze odwiedziliśmy jeszcze stacyjkę benzynową, gdzie zaopatrzyliśmy się w alus i machorkę. I pokaszlaliśmy w epileptycznym transie w kierunku naszego hoteliku "Pod 3 pluskwami". Naszą dozgonną wdzięczność za dowiezienia nas żywych wyraziliśmy w sposób nader merkantylny i pocwałowaliśmy na salony.

Tam w stanie pogłębiającego się negliżu, oddawszy wodzie co wodniste, cesarzowi co cesarskie, oraz opłukawszy się pobieżnie przystąpiliśmy, już niestety tylko we dwóch z Adasiem do trunku złotego degustacji na żałobno-nostalgiczną nutę o Rydze, Paniach i życiu studenckim.

Świtało. Ptaszki darły dzióbki jak poparzone, a my powoli wpływaliśmy w pościel. Na niebie kotłowały się różowe chmurki, ocierając się o siebie troszeczkę...


Odsłona V
Kiedy ranne wstaj ą zorze...

Dzień drugi. Ciężki.

Gdy ckliwo w sercu i w żołądku... Przy użyciu łagodnej perswazji, a także przemocy fizycznej o znacznym nasileniu i amplitudzie, a ostrzu wektora przyłożonym do mojego tułowia i kończyn otworzyłem jedno oko. Zanim zdążyłem je zamknąć zostałem zmusztrowany za wierność dewizie "i do południa budzikom śmierć!".

Trudno. Zwlokłem się w kierunku toaletowym, z nieodpartym wrażeniem, że oka zmrużyć nie zdążyłem, mamrocząc przy tem pod nosem różnojęzycznych litanię przekleństw i wszelkich znanych mi wulgaryzmów. Ogoliwszy się, oddałem się ablucjom zgodnie z koronną regułą narodowego frontu o wychowanie w trzeźwości: kąpiel? Zażywasz-przegrywasz.

Bez pomocy służącego wdziałem na siebie surdut, w Germanii przezywany ohydnie gejrokiem, a przez wyspiarzy morning cud (cut?). Po krótkiej przerwie na nikotynizm w hallu telewizyjnym oraz lekturze wczorajszej prasy w języku mi nieznanym, przypuszczalnie miejscowym, zdobyłem się na przemieszczenie w kierunku werandy hotelowej, obficie zasłonecznionej. Kiwało się tam już kilku kolegów, a także Sarmaci, Aquilon i Respublikanie o twarzach pogodnych i miłych w dotyku dłoniach.

Dodam jeszcze, że po nieskutecznej petycji skierowanej dnia poprzedniego pod adresem babci hotelowej w temacie wyprasowania za drobną odpłatnością moich koszul, zostałem zmuszony parę chwil wcześniej do wygładzenia drżącymi dłońmi dwóch z nich, posiłkując się żelazkiem produkcji radzieckiej oraz deską do prasowania konstrukcji, jak podejrzewam, majstra Słodowego.

Dość, że pobiegnięto po taryfę, ktoś wgramolił się po schodach, by podjąć kolejne wyzwanie dobudzenia z użyciem wszelkich dostępnych środków kol. prezesa i filistrów.

Ruszyliśmy na dwa pojazdy: taksówkarskim oraz kolegi owego, który też człowiek i dorobić chciałby. Oj trzęsło! Masaż poranny jelit nie stanowi największych rozkoszy, zwłaszcza na czczo.

Wedle nas sennie toczyła swe wody ku Bałtykowi Dźwina. Wieże miasta Rygi kroiły aksamitne, chabrowe niebo. Ponieważ zostało jeszcze dwa kwadranse do uroczystości religijnej w zborze protestanckim, postanowiliśmy zaśniadać. Jedliśmy rozmaitości, ja skusiłem się na bodajże bakłażany pieczone i jakieś dziwne, acz smakowite sałatki. Oczywiście w trymiga kazano nam ustawiać poczty sztandarowe i kwadrans sennie patrzeć na zbierający się tłumek multikorporacyjny. Ze wstrętną lubością poświęciliśmy się zatem konsumpcji wzrokowej walorów przybywających ze wszech stron, a wczoraj i nie w pełnym świetle poznanych korporantek. Zgryźliwe komentarze, czy też jęki zachwytu wprawiały co bliżej stojące panie o lekki rumieniec. Ale może to słońce prażące na dziedzińcu katedralnym sprawiało? Ja zagaiłem jeszcze per gutenmorgen nieopodal stojących Niemców i już weszliśmy do zboru.


Odsłona VI
Uroczystości

Nabożeństwo było w dużej mierze zbudowane na liturgii słowa, chwała Bogu jedno z kilku czytań Pisma Św. oraz część homilii były po niemiecku, więc odniesienie nabożeństwa jak do stania na tureckim (łotewskim?) kazaniu byłoby przesadzone. Rozdano nam nawet śpiewniki. Niestety brak mi ekumenicznego wykształcenia, bo uroczystości religijne nie przypominały żadnych znanych mi katolickich. Z szacunkiem i godnością poczet sztandarowy Arkonii wziął w nich jednakowoż udział.

Następnie ruszyliśmy krokiem defiladowym pod operę narodową. Cóż to był za widok! Kilkuset korporantów płci obojga, pod rozwianymi sztandarami, śpiewając pieśni korporacyjne i patriotyczne w językach narodowych maszerowało reprezentacyjnymi ulicami Rygi. Miasta Rygi.

Zapach wiatru, słonecznych ulic i skwerów (i perfum niewieścich, a jakże!), łopot sztandarów, duma rozdzierająca piersi, tubalny śpiew, wiwaty gapiów, rodzice biorący dzieci na ręce, ażeby zobaczyły studentów... Ech, niezapomniane uczucie!

Naszą delegację ulubował sobie reporter telewizyjny z ogromniastą kamerą który okazał się być Polakiem urodzonym i mieszkajacym na Łotwie. Porozumiewał się z nami po polsku, co było miłym zaskoczeniem Było to niezwykle sympatyczne spotkanie, bowiem ów jegomość wzruszał się słysząc pieśni ułańskie i inne niemniej patriotyczne. Ale kiedy owo nagranie miano wyemitować - nie powiedział.

Gdy już ulegliśmy wspólnemu obfotografowaniu pod operą w gronie wszystkich korporacji bałtyckich, otrzymaliśmy godzinkę czasu na zwiedzenie stolicy Łotwy. Udaliśmy się takoż w kierunku starego miasta, czekając na kogoś kto poszedłszy do toalety był się zapodział. Nagle dyrygent (sic!) profesjonalnego chóru wyrósł niby spod ziemi z zapytaniem - ileż to zwrotek Mazurka Dąbrowskiego zwykliśmy na uroczystościach śpiewać, bo chór, znając wprawdzie melodię wykazuje obiektywne problemy z opanowaniem poprawnej wymowy naszej ojczystej mowy. Zgodziliśmy się tedy na pierwszą zwrotkę, obiecując wspomożenie wokalne.

Po kwadransie oczekiwania na powrót z toaletowych wojaży nastapił rozłam - grupka zdecydowanie złakniona Rygi, znaczy miasta Rygi ruszyła naprzód, kilka osób zostało. Nie uszliśmy daleko, bowiem w pierwszym ogródku piwnym napadł na nas mój późniejszy kompan Veiko z estońskiej korporacji. Uparłszy się, że postawi nam piwo, zagaił wcale miłą rozmowę. Nadciągnęli, gdy dno świecić w kuflach poczęło, trochę naindyczeni koledzy, a wraz z nimi nadzieja na kontynuację mile rozpoczętego sobotniego, na wskroś korporacyjnego poranka.

Po czasie niezbędnym na leniwe opróżnienie kufelków, surowa rzeczywistość wymogła na nas niestety w tył zwrot w kierunku opery. Przy wejściu do niej jednakowoż tłok panował i ścisk iście autobusowy...

Rozdzielony z kolegami zająłem miejsce na parterze (mieliśmy bilety na II balkon) przy dwóch filistrach niemieckiego Corps Holsatia zu Kiel, korporacji "zielonej" o profilu głęboko wyskokowym. Miło toczącą się pogawędkę zakłóciło rozpoczęcie uroczystości wprowadzeniem sztandarów narodowych (polskiego zabrakło; zgłosiliśmy swój udział w komerszu według przepraszających nas organizatorów w ostatniej bowiem chwili, jak zawsze zresztą). Odśpiewano stojąc hymny narodowe: łotewski, estoński, niemiecki i polski. Mimo naszych polifonicznych starań, chór trochę kaleczył polszczyznę, ale zostało mu wybaczone. Nastąpiły przemowy, otworzył JM Prorektor Uniwersytetu Ryskiego, później przemawiali reprezentanci różnych narodów "bałtyckich". Śmiechu było co nie miara, wbrew moim najczarniejszym obawom mówiono krótko, a sensownie z polotem i akcentami humorystycznymi. Naturalnie przemówienia opracowane wcześniej zgłoszono organizatorom Nie zdążyły ścichnąć stukania i tupania po niemieckim koledze, gdy prowadzący Selonus, zapytał, czy ktoś jeszcze pragnąłby przemówić - nie muszę wyjaśniać o kogo chodziło.

Sekunda konsternacji. Wszystkie oczy, nie tylko Arkonów zwrócone na prezesa Andrzeja Szeptyckiego. Powoli wstaje. Gładzi dłonią poły fraka. Prostuje plecy. Majestatycznie rusza w kierunku podium. Cisza zapada grobowa. Wtem szepty - kto to taki? Holzaci skłonili się ku mnie:

-Arkon? Z Polski?

-ARKON. Z POLSKI.

Za moimi plecami siedzący korporanci pokazywali go sobie i fuksom, aż było przyjemnie znowu posłuchać: eta polskij pan! Mowa, mimo angielszczyzny doskonałej (liczyliśmy na francuski!), była płomienna, burzliwa. O przyjaźni, Arkonii, o Inflantach, o Polsce, o korporacjach, o tym, że Ryga jest po wiek wieków nasza, arkońska, że tu jest nasz dom, że tu bije nasze serce... Owacje, wiwaty! Ziałem dumą, że mam takiego prezesa. Niemcom, wedle mnie siedzącym też się owo przemówienie strasznie podobało. Wstrząsnęło nimi chyba najbardziej, druzgocąc ich stereotyp Polaka. Parokrotnie później nawiązywali do tego wystąpienia. Zakończyła się część oficjalna. Sztandary wyprowadzono.


Odsłona VII
Czekając na komersz w karcerze.

Po oficjalnych uroczystościach nastała chwila na refleksję i poprawienie i tak już wyśmienitego nastroju. Lecz miast brać kufle w ręce swe - podjudzeni przez organizatorów, a zarazem w ich towarzystwie, gnani pragnieniem zobaczenia w Rydze, przepraszam w mieście Rydze czegokolwiek wartego zobaczenia udaliśmy się obaczyć wystawę na uniwersytecie poświęconą dzisiejszym korporacjom studenckim w tym pięknym mieście.

Wystawa, jak to na ogół wystawy, była niezmiernie ciekawa - wystawiano eksponaty muzealne i współczesne, między innymi ręcznie malowany herb Arkonii (z dopiskiem dla Talawii) z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia (na oko 1994?) oraz szablę na 100-lecie tejże Talawii z grawerunkiem od Arkonii. Owa Talawia zaś wystawiała również gablotkę pamiątkową z fizjonomiami swoich filistrów odznaczonych za bohaterstwo podczas II wojny światowej krzyżem żelaznym (Eisenkreuz).

Inne korporacje przedstawiały również wściekle ciekawe eksponaty, jak dekle, stare i nowe bandy oraz piękne zdjęcia czarno-białe z grupkami osób w barwach (szarych) ze szlagierami lub bez. Były też zdjęcia kolorowe, zdecydowanie ciekawsze - można było bowiem rozeznać o jaką korporację z grubsza chodzi. Zgromadzono tam również pewne eksponaty korporacji kobiecych o zbliżonej tematyce. Napisy umieszczano przeważnie w miejscowym narzeczu, więc część fascynującej historii porównawczej ruchu korporacyjnego niestety nas ominęła, z naciskiem na niestety, niewątpliwie bowiem wnikliwa lektura wiele by nam przyniosła pożytecznych informacji. Była jeszcze, stosunkowo mało zabytkowe wyglądająca beczułka z paragrafem 11, należąca do jednej z lokalnych korporacji. Skłoniłem się jednak, posiadając filozoficzną naturę do pewnej refleksji, mianowicie: w Rydze jest kilkanaście co najmniej korporacji, a to więcej niż w Warszawie i coś trzeba w tym kierunku uczynić, żebyśmy mogli w przyszłości również organizować podobne wernisaże.

Do głębi i szczerze poruszeni ekspozycją skierowaliśmy wniosek do organizatorów o zwiedzenie ryskiego karceru - ów bowiem jako jeden z dwóch na kuli ziemskiej przetrwał do naszych czasów w stanie nienaruszonym, z przebogatą kolekcją fresków i malarstwa naściennego. Udaliśmy się tamże, gdzie wielu spośród kolegów uległo skonfundowaniu. Jeśli bowiem inne korporacje, których członkowie studiowali w Rydze i czasami byli zmuszeni odpokutować za swoje studenckie grzeszki i rozmaite brewerie pozostawiły po sobie jeden do dwóch cyrkli + nazwisko, na ogół okrutnie koślawo wyczernione na ścianie, o tyle Arkonia posiada historyczne zwycięstwo grupowe w kategorii malarstwa i grafiki karcerowej z elementami poezji obcojęzycznej.

Śmiem twierdzić nawet, iż na pierwszy rzut oka odnieśliśmy również tryumf w potyczce Arkonia - reszta korporacji. A wraz z Welecją - na pewno. Pomyśleć mógłby kto, że co drugi zamykany do kozy to Arkon. Skądże znowu, to skutek wyłącznie drzemiących w Arkonach talentów artystycznych i proszę mi wybaczyć to spostrzeżenie, mam bowiem niewysłowioną przyjemność czynić je po raz drugi w krótkim odstępie czasu. I tak Wielki Herb Arkonii z opacznie wymalowanym cyrklem oraz imieniem i nazwiskiem, wiele wierszyków o różnym natężeniu przyzwoitości, także po francusku, czy łacinie oraz iście śliczny akt kobiecy wraz z mnogością cyrkli, łudząco podobnych do nam znanego, wraz z nazwiskiem i imieniem filistra oraz niejednokroć wzmiankowanym okresem odosobnienia. Cóż, jest i łoże surowe, to samo, jest i ten sam co podówczas stolik, a na nim świeczka, a także jest i miednica i dzban na wodę. Popełniając więc w tym historycznym i jakże ważnym dla naszej tradycji miejscu skromny fotoreportaż, przysłuchując się wywiadowi udzielanemu zgrabnej reporterce radiowej przez czcigodnego prezesa, kontemplowaliśmy ów lokal. Wszystko co dobre musi się jednak skończyć, więc opuściliśmy po dłuższej chwili i karcer, i uniwersytet.

Koledzy zapragnęli pozostać w centrum miasta, by je troszeczkę obejrzeć, przy okazji oddając się konsumpcji obiadu. Ja, zaś z moim przyszłym sztychbruderem Adasiem Wiejakiem, ruszyliśmy trolejbusem do hotelu na peryferiach, ażeby się odświeżyć korpulentnie z użyciem tlenku wodoru przed komerszem i przebrać. Po drodze nabyliśmy kilka buteleczek cydru i piwo, które poddaliśmy leżakowaniu w lodówce. Cydru nie, bo byliśmy spragnieni i troszkę przybici upałem.


Odsłona VIII
Komersz

Tradycyjnie wziąwszy taksówkę, ruszyliśmy w szampańskich humorach na drugą stronę Dźwiny, gdzie w hali ludowej o powierzchni dwóch sal gimnastycznych zaplanowano komersz. Po drodze zmusiliśmy się do wspólnego stwierdzenia po raz już kolejny, że albo Ryga jest w istocie swojej tak olbrzymią metropolią, albo jegomość szofer obrawszy trasę turystyczną odsłania przed nami coraz to nowe, niestety po części zsowietyzowane landszafciki urbanistyczne. Takoż dotarliśmy i udaliśmy się na uroczysty komersz. Napotkany po dłuższej chwili nieobecności prezes Szeptycki wyraził swoje zażenowanie brakiem drugiego balu dzisiejszego wieczoru i miast tego koniecznością uczestnictwa w obrzydliwej dlań imprezie korporacyjnej.

Po kilkukrotnym oddaniu się słabostkom nikotynistycznym zasiedliśmy wreszcie przy jednym ze stołów, okazało się z wymienioną powyżej Talawią. Naturalnie wystąpiło planowe parokwadransowe opóźnienie, po którym bez większych już zgrzytów ruszyła część oficjalna. Odśpiewano hymn narodowy Łotwy, odbyły się przemówienia i śpiewy, jak to na komerszach bywa. Wyposażeni w śpiewniki, byliśmy nakłaniani do śpiewu po łotewsku co skrupulatnie czyniliśmy. A zwłaszcza znaną już pieśń z refrenem "Skaista, skaaista...".

Piwo podawano w specjalnych butelkach z naklejką z paragrafem 11, który to paragraf był podstawą statutowej kary uczelnianej za wyczynianie brewerii wskutek suboptymalnej twardości umysłu, czyli wskutek opilstwa z użyciem wyskoku o nadmiernej procentowości bądź objętości. Piwo owo nazwano oryginalnie komerszowym (komersza alus), dla podkreślenia jego specyfiki, a to: koloru zbliżonego do słomy, bukietu lekko maślanego i wyraźnego cierpkawo-goryczkowego aromatu, który wraz z osadem na dnie butelki świadczył o bardzo długim okresie dojrzewania, rzutującym na jego szlachetność. Po nieuniknionej części oficjalnej nastąpiła godzinna przerwa na przygotowanie obiadu, kiedy to Arkoni wylegli na trawkę przed halą oddając się opowiadaniu mniej i bardziej głupawych dowcipów i rozkoszując się dymem cygar.

Raptem uległem, i nie tylko ja, wstrząsowi. Na krótką chwilę stanęły mi przed oczyma opowieści o delirykach i białych myszkach... A mi dwoić się i troić w oczach poczęło.

Oto podeszła ku nam kilkunastoosobowa brygada w arkońskich z pozoru deklach przepasana arkońskimi bandami. Korporacja Ventonia założona 21.11.1917 w Dorpacie, obecnie działająca w Jełgawie. Nawet cyrkle łudząco posiadają do naszych podobne. Z wielką serdecznością wymieniliśmy wizytówki i uściski dłoni, z filistrami i niedźwiadki się zdarzały, zwłaszcza z przedwojennymi. W miłej atmosferze pokrótce przedstawiliśmy się sobie - kto zacz? Niezmiernie było to sympatyczne wydarzenie. Polecam odwiedziny ich witryny internetowej: http://www.cs.llu.lv/Studenti/Ventonia/.

Powolutku popadaliśmy w rozsypkę. Ja z Adasiem Wiejakiem podeszliśmy m.in. do filistrów Corps Concordia Rigensis z Hamburga i wdaliśmy się w pogawędkę. Concordia wymieniana jest bowiem parokrotnie w przeróżnych pamiętnikach filisterskich i księdze X-lecia jako zaprzyjaźniona z nami niemiecka korporacja, dzięki której głosom przyjęto nowopowstałą Arkonię do Chargierten Convent. W trakcie onego spotkania zostaliśmy zaproszeni do Hamburga na knajpę kończącą semestr, które to zaproszenie skwapliwie w lipcu wraz z moim ojcem korporacyjnym Ignacem raczyliśmy wykorzystać. Było miło. Jednocześnie, jako że dwóch filistrów Concordii, obarczonych fantazją i motocyklem wykorzystało jednoślad jako środek lokomocji przez pół bez mała Europy, zaprosiliśmy ich do Warszawy obiecując nocleg oraz insze turystykalia jak zwiedzanie miasta czy garaż, czemu w terminie nieodległym kol. Wiejak naturalnie nie bez wielkiej radości był sprostał.

Poproszono na obiad. Ten zaś był wyśmienity. Stoły ryb i mięs w wykwintny przyrządzone sposób stanowiły nie lada ukojenie dla wygłodniałych gardziołków i marsza, czy już nawet polkę grających kiszek, ale co nie mniej ważne, istną były rozkoszą dla podniebienia. Wybór dań i ich rozmaitość zaskoczyły myślę nas wszystkich. Rzeczywiście pozwolono nam się przekonać, jak doskonałą jest kuchnia ludów bałtyckich i tą ucztą właśnie Selonusi - organizatorzy spisali się na medal, w pełni rehabilitując się za wcześniejsze, drobne wszelako potknięcia.

Część oficjalną zakończyło sztychowanie, czyli Landesvater. I tu malutkie zaskoczenie, otóż coraz to śmielej i liczniej przedstawiały nam się delegacje przeróżnych korporacji, które zgodnie z miejscowym obyczajem pragnęły się z nami sztychować. Sporo napociliśmy się objaśniając jak najuprzejmiej, acz stanowczo, że w Arkonii sztychowanie jest niezmiernie ważną uroczystością i, że musimy z wielkim żalem odsunąć ów moment na niedaleką przyszłość, kiedy to się ze sobą zaprzyjaźnić raczymy. Śpiewano oczywiście znaną nam wszystkim pieśń, przy czym czyniono to po łotewsku wprowadzając nieznaczny zamęt w przebieg ceremonii. Szlagiery i puchary z winem, tym razem przyzwoitej jakości zapewnili organizatorzy, sztychowaliśmy się więc zaraz za Talawią. Talawowie ogólnie chłodni i mrukliwi nie spróbowali wpłynąć również tym razem na zmianę naszego o nich mniemania.

Powoli nastąpiła część nieoficjalna, rozpoczęto różne śpiewy na inicjatywę solistów występujących rotacyjnie przy mikrofonie. W pewnym momencie zaśpiewano po łotewsku pieśń patriotyczną o Eryce (O! O Eriika!), która to pieśń była również, swego czasu przebojem sołdackim formacji raczej z nami mało zaprzyjaźnionych. Aby dać wyraz swojemu oburzeniu wystosowałem petycję do kolegów o odśpiewanie chóralne zwłaszcza III strofki Roty, gdzie jest mowa wyraźnie kto nam w twarz pluł nie będzie. Niestety zostałem przywołany do rozsądku przez kol. Ministra, dbającego o nie śpiewanie pieśni podniosłych podczas imprez zakrapianych - ów zrewanżował się wraz z nami intonując "Pije Kuba do Jakuba". Było przynajmniej wesoło. Po godzinie słychać można było jeszcze gdzieniegdzie - łupu-cupu-łupu-cupu...

Wraz z nieuniknionym upływem czasu nadchodził zmierzch, a wraz z nim atmosfera stawała się gorętsza i mimo owego incydentu z Eryką coraz to niżej, tuż nad stołami zawisał duch braterstwa międzykorporacyjnego. W tym nurcie, po parukwadransowym lekkim nadąsaniu fraternizować się poczęliśmy z kilkoma korporacjami, które zapragnęły nas bliżej poznać.

Wiał lekki wiatr od morza, sala kołysała się leniwie na fali wieczorną połechtana bryzą. W pewnym momencie, a było to raczej przed północą, któryś z kolegów i dlaczego nowy mój sztychbruder Adaś Wiejak zaproponował powolne przenosiny na kwaterę Selonii, gdzie odbywał się wieczorek dla pań z akcentem tanecznym. Filistrowie i starsi barwiarze odczuwać poczęli tedy jako i nocy poprzedniej zew miękkiej pościeli, co oczywiście w niedalekiej, w kwadransach liczonej przyszłości ziścić się było musiało. My zaś, posiłkując się kolejnym ryskim taksówkarzem, ruszyliśmy do Selonusów. Noc stała przed nami rozwarta na oścież, na trawnikach perliła się rosa, od Dźwiny mgły nadpływały i wilgoć. Po niebie przechadzał się księżyc.

Tomasz Skajster (cetus 1997)



spis treści ↑


Gdy byłem prezesem Bratniaka


Wspomnienia moje sięgają bardzo już odległego okresu, mianowicie lat 1921-26. Minęło więc od tego czasu już ponad 50 lat; wiele, a właściwie prawie wszystko zatarło się w mojej pamięci. To więc, co tu napiszę, będzie mało konkretne.

Od pierwszego semestru mego pobytu w SGGW zostałem wciągnięty do tzw. pracy społecznej. Już bodajże ma pierwszym semestrze piastowałem "zaszczytne stanowisko" bibliotekarza w Kole Rolników. Stało się też ono pierwszym stopniem mojej "kariery". Na drugim bodajże roku zostałem przewodniczącym Sekcji Naukowej w tymże Kole, wreszcie chyba już na trzecim roku, a więc zapewne równolegle z wiceprezesurą w Bratniaku, wiceprezesem Koła Rolników. Zajmowałem też stanowisko prezesa w innej studenckiej organizacji społeczno-oświatowej, współpracującej z Polską Macierzą Szkolną. Nosiła ona szumną nazwę Koła Pracy Młodych Ziemian, w którym zresztą młodych ziemian było najmniej, nie wyłączając jej prezesa, moja rodzina bowiem była już w tym czasie "bez ziemi".

Mówię o tym wszystkim dlatego, by podkreślić, że do Arkonii wstępowałem już jako "stary student" i jako "stary działacz studencki". Wstąpiłem do Arkonii dopiero na trzecim roku studiów w r. 1923/24, tuż bodaj przed wybraniem mnie na prezesa Bratniej Pomocy Studentów SGGW.

Na mojej decyzji wstąpienia do Arkonii ostatecznie zaważyly silne tradycje rodzinne. Ojciec mój, Henryk, był Arkonem. Arkonem był też mój stryj, Marian. Stryjeczny mój dziad, Gustaw, Polonus z Dorpatu, zaprzyjaźniony z Arkonią, był autorem muzyki do trzeciej oficjalnej pieśni arkońskiej. Arkonem był mój wuj, Antoni Skarzyński, Arkonami byli inni moi krewni i przyjaciele rodziny.

W okresie międzywojennym SGGW była uczelnią trójwydziałową. W czasie, gdy byłem prezesem jej Bratniaka, życie polityczne na uczelni nie było jeszcze zbyt intensywne. W każdym razie nie miałem z tym żadnego kłopotu. Byli wśród studentów oczywiście zarówno zdecydowani prawicowcy, Arkoni przy nauce jak i lewicowcy, nie rozwijali oni jednak na większą skalę swej działalności politycznej na terenie Uczelni, w tym również na terenie Bratniaka. Czasami jedynie na walnych zebraniach tej organizacji oraz na walnych zebraniach kół naukowych deklarowali się w jednym lub w drugim kierunku.

W moich czasach najbardziej lewicujący był Wydział Leśny, bardziej prawicujący - Wydział Rolny. Na Wydziale Ogrodniczym studiowały w tym czasie prawie wyłącznie panie, które "nie miały serca" do polityki, raczej do - kolegów.

Pozostali mi w pamięci dwaj koledzy reprezentujący nastawienie lewicowe, którzy zabierali głos na zebraniach Bratniaka. Byli to: kol. Tadeusz de Nisau z Wydziału Rolnego oraz kol. Wacław Niedziałkowski z Leśnego. Powszechnie było też wiadomo, że do PPS-u należał koi. Stanisław Sieroszewski, syn pisarza, mój kolega z wydziału.

W czasie mej pracy w Bratniaku zajmowałem się głównie sprawami bytowymi studentów. Prezesem byłem w r. 1924/25, lecz już po zakończeniu mej kadencji zorganizowałem loterię fantową, z której dochód był przeznaczony na pomoc finansową dla studentów. Pamiętam, że główną wygraną był samochód marki Ford, a dochód czysty z loterii przekroczył 3 tysiące zł.

Nieraz przyjmowany byłem w sprawach Bratniaka przez dziekanów Wydziałów oraz Rektora, którym w czasie mojej kadencji był prof. Jan Sosnowski. Prorektorem był prof. Wacław Dąbrowski.

Ryszard Manteuffel (cetus 1923)



spis treści ↑


Arkońskim Szlakiem po Warszawie dzisiejszej


Są takie miejsca w Warszawie, które zawsze chyba kojarzyć się będą z Arkonią. Miejsca te istnieją i w dzisiejszej Warszawie. Są i pozostaną. Zmieni się jedynie ich wygląd, otoczenie... Chciałbym właśnie w kilku słowach opisać Kolegom tych kilka miejsc "arkońskich" w Warszawie, tak - jak je widziałem jeszcze wczesną wiosną l958 r.

A więc przede wszystkim ulica Wilcza, a skoro Wilcza - to 60. Pozornie, zewnętrznie nic się tu nie zmieniło.

Wielka, pięciopiętrowa kamienica frontowa, wzniesiona w latach 30-tych wg projektu fil. Inatowicz-Łubiańskiego - stoi nienaruszona. Gdy przyjechałem do Warszawy w lecie 1948, istniała jeszcze na domu tabliczka z numerem domu i napisem "Własność Zw. Filistrów Arkonii". Wkrótce jednak potem starą tabliczkę zastąpiła nowa: zamiast dawnego numeru Komisariatu RP pojawił się numer obwodu MO, zamiast prawowitego właściciela - Administracja Miejskich Budynków Mieszkalnych. Oficyna, w której mieściła się kwatera - nie istnieje. Nic też nowego na jej miejsce nie wzniesiono. Wątpić też można, czy kiedykolwiek jeszcze będzie w tym miejscu budować się jakiś dom mieszkalny - raczej chyba nie, miejsca tam przecież nader skąpo.

Sama ulica Wilcza na odcinku między Marszałkowską i Emilii Plater zmieniła swój wygląd zupełnie. Uległa też pewnemu skróceniu, a to wskutek poszerzenia Marszałkowskiej. Na miejscu zniszczonych domów wzdłuż Wilczej powstały nowe, o całkowicie innej architekturze. W pobliżu naszej kwatery, niedaleko, przy ulicy Emilii Plater mieściła się kwatera Jagiellonii. Otóż dom ten, z charakterystycznymi oknami parteru - istnieje nadal w stanie przedwojennym. W najbliższym sąsiedztwie dawnej kwatery Jagiellonii - pod nr 15 ul. Emilii Plater, mieści się obecnie prywatna rezydencja ambasadora USA. W latach "szczytu stalinizmu" lepiej było chodzić drugą stroną ulicy, by się nie narazić na podejrzenie o sympatie do USA.

Dalszym etapem naszej wędrówki "szlakiem Arkonii" po Warszawie - niech będą Koszyki, a właściwie kościół św. Piotra i Pawła, oraz kaplica Przeździeckich, pamiętna z odprawianych tam nabożeństw w dni komerszowe. Ostatnią arkońską mszę świętą w dniu LX-lecia odprawił w maju 1939 roku ś.p. filister ks. biskup Edward O'Rourke...

Kościół św. Piotra i Pawła na Koszykach, wysadzony przez Niemców w powietrze w czasie Powstania - jest już niemal całkowicie odbudowany. Natomiast kaplica Przeździeckich, bliższa naszym wspomnieniom, nie podniosła się z gruzów i dziś śladu po niej nie pozostało. Teren zniwelowano i na miejsce dawnej kaplicy wkroczyły mury rozbudowanej w tym miejscu Opery Warszawskiej. (Opera mieści się w całkowicie przebudowanej sali "Roma" - dawnego domu katolickiego przy ulicy Nowogrodzkiej, na wprost gmachu Banku Rolnego.) Pomimo tych wszystkich zmian - sam odbudowany kościół na Koszykach i pozostała część terenu przykościelnego (dawny stary cmentarz), zabytkowy kościółek św. Barbary od drugiej strony ulicy Wspólnej, fragmenty dawnego ogrodzenia - słowem samo miejsce ze swym klimatem na pewno przechowa niejedno arkońskie wspomnienie dawnych lat.

Z powagą wspomnień pozostawionych na Koszykach kontrastują niewątpliwie odgłosy znakomitych balów i wieczornic karnawałowych. A więc Resursy: Obywatelska i Kupiecka. W chwili obecnej istnieje tylko ta pierwsza, na Krakowskim Przedmieściu, odbudowana ze zniszczeń w niezmienionej zewnętrznej postaci. Nie miałem sposobności przekonać się, jak wygląda jej wnętrze. Resursa Obywatelska przeznaczona jest na ośrodek "wczasów miejskich" dla chłopów, a więc oczywiście "pokoje noclegowe", "stołówka", czytelnia i zapewne wiele innych "takich rzeczy".

Resursa Kupiecka przy ul. Senatorskiej, pamiętna dla mnie szczególnie, jako komisarza balowego ostatniego (na razie) XL Balu Arkonii, l lutego 1939 - niestety nie istnieje. Dawny Pałac Mniszchów ma być jakoby odbudowany na siedzibę ambasady Belgii - tymczasem leżą tam tylko gruzy. Zmienił się natomiast nie do poznania cały obszar, ograniczony placem Teatralnym, Bielańską, placem Bankowym, Senatorską. To już inna, zupełnie odmienna, Warszawa.

Najbardziej chyba "warszawska" zachowała się Warszawa w swych cmentarzach. Oto Powązki. Ileż to razy nasz sztandar trójkolorowy odprowadzał tu na miejsce spoczynku wiecznego Zmarłych Arkonów. Oto grób ś.p. Adama Malinowskiego - grób-symbol arkońskiej praworządności. Pamiętam pogrzeb ś.p. Adama w maju 1926 roku. Byłem wtedy jeszcze uczniem gimnazjum im. Stefana Batorego - na pogrzebie byłem razem z moimi Rodzicami. Na zawsze utkwiło mi w pamięci kazanie ks. prałata Marcelego Nowakowskiego, wygłoszone nad trumną Adama w kościele Zbawiciela - do dziś nie umiem się oprzeć wrażeniu, że tak właśnie musiało brzmieć kazanie ks. Kamińskiego nad trumną Wołodyjowskiego.

Przeżyłem w nowej Warszawie lat 10. Jestem więc świadkiem wystarczająco długiego okresu odbudowy i budowy naszej stolicy. W moim osobistym odczuciu powstała już całkowicie inna, nowa Warszawa. Cóż z tego, że nadal istnieją Aleje Ujazdowskie, Belweder, Nowy Świat, śliczne jak zawsze Krakowskie Przedmieście i Stare Miasto. Olbrzymia większość "zabytków" to przecież tylko rekonstrukcja. Niejednokrotnie wspaniała i zdumiewająca. Powstało poza tym nowe, wielkie miasto - i tam już zabrakło dawnego, specyficznego, warszawskiego klimatu, dawnej atmosfery. Zabrakło też setek tysięcy dawnych, prawdziwych warszawiaków. Młode i najmłodsze pokolenie, które już na szczęscie nie pamięta wojny - nie będą znać starej, dobrej Warszawy. A nam pozostały wspomnienia... Dużo wspomnień arkońsko-warszawskich.

Nie najlepszy to środek na spokój i równowagę ducha, ale cóż warte byłoby "dzisiaj", gdybyśmy nie potrafili czasem wspomnieć "wczoraj".

Maurycy Hauke (cetus 1930)

Pierwodruk: Biuletyn Arkoński nr 16, luty 1960 r.



spis treści ↑


Władysław Anders


Urodził się 11 sierpnia 1892 roku w Błoniu koło Kutna. Pochodził z rodziny ziemiańskiej. Ojciec jego, Albert Anders, administrował majątkiem Krośniewice koło Kutna. Władysław Anders miał trzech braci: Karola, Jerzego i Tadeusza. Wszyscy czterej wybrali karierę wojskową. Władysław Anders ukończył w Warszawie szkołę średnią. W roku 1910 zostaje powołany do służby wojskowej w armii rosyjskiej, którą kończy w rok później, jako oficer rezerwy. W roku 1911 wyjeżdża do Rygi i tam się zapisuje na Wydział Mechaniczny miejscowej politechniki. Tego samego roku zostaje przyjęty do Polskiej Korporacji Akademickiej Arkonia.

Z wybuchem I wojny światowej, Władysław przerywa swe studia na Politechnice, będąc powołany do wojska. W czasie działań wojennych wyróżnia się dużą odwagą i umiejętnością dowodzenia. Trzykrotnie ranny, zostaje odznaczony najwyższym orderem, Krzyżem Św. Jerzego. Kończy kurs Akademii Sztabu w Petersburgu i w roku 1917 zostaje szefem sztabu 7-ej Dywizji Piechoty. W czasie rewolucji rosyjskiej dołącza on do tworzącego się w Rosji Polskiego Korpusu generała Dowbór-Muśnickiego. Bierze udział w formowaniu Pułku Ułanów Krechowieckich, zostając mianowany dowódcą szwadronu, a następnie szefem sztabu. Wraca do kraju, biorąc udział w rozbrajaniu Niemców w Warszawie, a następnie w Powstaniu Wielkopolskim. W kwietniu 1919 roku obejmuje Władysław Anders dowództwo 15-ego Pułku Ułanów Poznańskich. Z pułkiem tym wyruszył na wojnę polsko-bolszewicką. I ponownie odznaczył się tam dużą odwagą i dobrze pomyślanemi działaniami bojowemi, jak też zresztą troską o losy powierzonych mu żołnierzy. Za tę piękną postawę żołnierską Władysław Anders i jego pułk zostają odznaczeni przez marszałka Piłsudskiego krzyżem Virtuti Militari. Władyław Anders obejmuje w stopniu podpułkownika szefostwo sztabu Armii Poznań i zostaje dowódcą 15-ego Pułku Ułanów Poznańskich.

W roku 1921 Władysław Anders zostaje wysłany do Paryża na studia w Ecole Superieure de Guerre, którą kończy w dwa lata później. Po powrocie do kraju obejmuje szefostwo sztabu gen. Rozwadowskiego. W roku 1926, w czasie zamachu majowego marszałka Piłsudskiego, stanął Władysław Anders po stronie rządu i prezydenta Rzeczypospolitej, wyprowadzając tego ostatniego z Belwederu do Wilanowa. Mimo takiej postawy politycznej, marszałek Piłsudski, doceniając jego zdolności wojskowe, mianował go wkrótce dowódcą Wołyńskiej Brygady Kawalerii.

W roku 1934 Władysław Anders zostaje mianowany generałem brygady. W czasie jednej z gier wojennych, przeprowadzonych w Wilnie przez Marszałka Piłsudskiego, ten ostatni wyróżnił osobę gen. Andersa za jego koncepcje, logiczne i pełne rozwagi. Ta opinia marszałka stanowiła rzetelną ocenę wartości człowieka. Dzięki wychowaniu na wsi polubił gen. Anders jazdę konną. Wyrósł na znakomitego kawalerzystę, który nie tylko dobrze jeździł, ale także potrafił wychować młode pokolenie jeździeckie. Rezultaty tego nie dały długo czekać. Polska ekipa olimpijska pod kierownictwem gen. Andersa zdobyła w roku 1925, na międzynarodowych konkursach hippicznych w Nicei, Puchar Narodów i cztery nagrody indywidualne.

Generał Anders zostaje przeniesiony na dowódcę Nowogródzkiej Brygady. Z tą brygadą wyrusza na front w roku 1939. Brygada walczy dzielnie z Niemcami, początkowo na granicy Prus Wschodnich, następnie w miarę cofania się frontu przechodzi w rejon Płocka, a potem coraz dalej na południe. Mimo odniesionej rany, gen. Anders dowodzi stale swoim oddziałem, docierając w okolice Lwowa, gdzie zostaje otoczony przez formacje Armii Czerwonej. Ponownie dwukrotnie ranny, dostaje się gen. Anders do niewoli sowieckiej. Po krótkim pobycie w szpitalu we Lwowie, zostaje wywieziony do Rosji. Mimo presji władz sowieckich, które chciały go nakłonić do wstąpienia do Armii Czerwonej, generał nie ugiął się przed tym żądaniem, godząc się na pobyt w więzieniu, w bardzo ciężkich warunkach. Dokuczały mu niezagojone rany. Przebywał w celi nieopalanej, bez szyb, co spowodowało odmrożenie nosa, uszu i policzków.

Dnia 30 lipca 1941 roku rząd polski zawiera z ZSRR umowę, w wyniku której zostają ponownie nawiązane stosunki dyplomatyczne między obu krajami. Władze sowieckie ogłaszają amnestię dla deportowanych w Rosji Polaków, w ramach której generał Anders zostaje wypuszczony na wolność, po 20-tu miesiącach pobytu w więzieniach sowieckich. Dnia 14 sierpnia tegoż roku zostaje podpisana polsko-sowiecka umowa wojskowa, przewidująca utworzenie w Rosji Armii Polskiej. Dowództwo tej armii powierzono generałowi Andersowi, mianowanemu w międzyczasie generałem dywizji.

Generał Anders, obejmując funkcję naczelnego dowódcy wojsk polskich w Rosji, stanął przed kapitalnym zagadnieniem, na jakie efekty wy wojska może liczyć i ile jednostek zdoła z nich utworzyć. Organ Armii Czerwonej "Krasnaja Zwiezda" z dnia 17 września 1940 roku podawał, że w wyniku kampanii polskiej znalazło się w niewoli sowieckiej 12 generałów, 8000 oficerów i ponad 200.000 szeregowych wojska polskiego. W miarę formowania się wojska i napływania do punktów zbornych żołnierzy, niepokojącą rzeczą stał się nikły stan kadry oficerskiej, a przecież była tak liczną w niewoli sowieckiej.

W obozie w Griazowcu odnaleziono zaledwie kilkuset oficerów i to przeważnie w starszym wieku. W czasie rozmowy generała Andersa z sowieckim generałem Panfiłowem, tenże miał oświadczyć, że w niewoli znajduje się 20.000 szeregowych i 1000 oficerów, natomiast według informacji polskich, w obozach Starobielsk, Kozielsk i Ostaszków przebywało ponad 11.000 oficerów polskich. Gdzież się więc podziała reszta? Gdy 3 grudnia 1941 r. generał Anders miał spotkanie ze Stalinem, ponowił pytanie co do losów oficerów polskich. Otrzymał lakoniczną odpowiedź, że j eśli ich nie ma, to znaczy uciekli do Mandżurii.

Stan zgłaszających się żołnierzy był wprost opłakany. Były to żywe szkielety ludzkie, ledwo trzymające się na nogach, przyodziane w brudne łachmany pełne robactwa. Wielu cierpiało na szkorbut i awitaminozę. I z tego to elementu miała powstać nowa armia polska. Dlatego uwzględniając fatalny stan fizyczny żołnierzy, generał Anders odrzucił kategorycznie żądanie władz sowieckich na zorganizowanie swej armii do l października 1941 roku. W wyniku pertraktacji z Sowietami, uzyskał generał Anders zgodę na sformowanie 2-ch dywizji oraz 1-ego pułku zapasowego.

Do polskich biur werbunkowych zaczynają więc napływać masy polskich żołnierzy. Siedziba sztabu jest w Buzułuku, a punkty zborne w Tatiszczewie i Tockoje. Do obozów tych ciągną również liczne rzesze polskiej ludności cywilnej, w tem wiele kobiet i dzieci. Generał Anders czyni nadludzkie wysiłki, aby wszystkim tym ludziom zapewnić dach nad głową i wyżywienie. A przecież rząd sowiecki zapewniał kwatery i żywność tylko dla wojska. Obietnice władz sowieckich dotyczące racji żywnościowych były rzadko dotrzymywane, a mimo to żołnierz polski nie wahał się dzielić swojemi szczupłym racjami z wygłodniałą ludnością cywilną.

Przebywający w ośrodkach zbornych żołnierze byli lokowani pod namiotami, pozbawionymi w większości piecyków, w których trzeba było mieszkać przy dwudziestostopniowym mrozie. Notabene władze sowieckie były zaskoczone dużą liczbą zgłaszających się żołnierzy, będąc przekonane, że mało kto mógł wyjść żywy z prymitywnie urządzonych obozów jenieckich. Według oceny generała Andersa, liczba deportowanych do Rosji Polaków przekraczała l.500.000 osób, tak wojskowych, jaki cywilnych.

Generał Anders nie robił sobie złudzeń co do wrogiego stosunku Rosjan do Polaków, a specjalnie Stalina. Ugodowe stanowisko tego ostatniego wynikało z niepomyślnego przebiegu wojny ZSRR z Niemcami, a nie z jego dobrej woli. Dlatego generała nie opuszczała myśl jak najszybszego wyprowadzenia Polaków z Rosji do sąsiedniego kraju, Persji, znajdującego się pod opieką angielską. Podobne sugestie czynił Stalinowi generał Sikorski, w czasie spotkania w Moskwie. Na początku roku 1942 wojsko polskie zostaje przeniesione do rejonów południowych ZSRR. Samo szkolenie odbywa się w powolnym tempie, raz z fizycznego wyczerpania żołnierzy, jak i niedostatecznego wyżywienia, jak również z niewystarczającego zaopatrzenia w broń, często przestarzałą. Dlatego mimo ponawianych żądań władz sowieckich wysłania wojska polskiego na front, generał Anders daje odmowę.

W czasie rozmowy gen. Andersa ze Stalinem, w dniu 18 marca 1942 r., generał wskazuje na ciągłe złe wyżywienie swych żołnierzy, których racje spadły z 44.000 kalorii na 30.000 na osobę. Generał proponuje ewakuowanie żołnierzy z nieuformowanych jednostek, jak również ludności cywilnej, do Persji. Stalin zgadza się na tę propozycję, ale wymaga, aby ewakuacja była przeprowadzona w ciągu tygodnia. Ma miejsce pierwsza fala ewakuacji Polaków do Persji. Druga jej transza nastąpiła w parę miesięcy później. Pismem z dnia 8 lipca 1942 r. Tiszkow, ppłk NKWD zawiadomił gen. Andersa o zgodzie rządu sowieckiego na wyprowadzenie Armii Polskiej do Persji. Zgoda ta obejmowała 70.000 Polaków z terminem ewakuacji 2 tygodnie. Była to ostatnia szansa uratowania życia przebywającym na terenie Rosji Polakom. Ze względu na bardzo krótki termin ewakuacji, musiała się ona odbywać w szybkim tempie, co było możliwe jedynie przy dobrej organizacji transportu. Powstały przytem trudności ze względu na szczupłość i zły stan taboru samochodowego.

W związku z ewakuacją wypłynęła ponownie kwestia zaginionych oficerów polskich. W oparciu o dostępne informacje, bardziej dokładne, przebywało w obozach jenieckich:

• w Kozielsku: 5.000 osób, w tem 4.000 oficerów,
• w Starobielsku: 3.920 osób, prawie wyłącznie oficerów,
• w Ostaszkowie 6.570 osób, w tem 380 oficerów,

czyli łącznie 15.490 osób, w tem przeszło 8.000 oficerów. Z grupy oficerskiej odnalazło się tylko 400, w wyżej wspomnianym obozie w Griazowcu. Na ponawiane przez generała Andersa pytania co do losów pozostałych oficerów, otrzymywał on od władz sowieckich uspokajające odpowiedzi, że zaginieni przebywają gdzieś na olbrzymim terytorium Rosji i że się odnajdą, co niestety nigdy nie nastąpiło.

W momencie, gdy wydawało się, że zgoda Stalina i władz sowieckich usunie trudności w ewakuacji Polaków z Rosji, przeszkody przyszły nieoczekiwanie ze strony Anglików i rządu polskiego w Londynie. Anglicy żądali wstrzymania ewakuacji do Persji, twierdząc, że nie są przygotowani na przyjęcie tak dużej liczby uchodźców i że nie mogą im zapewnić ani odpowiedniego wyżywienia, ani zakwaterowania. Inne były argumenty władz polskich. Rząd polski w Londynie uważał, że ewakuacja Polaków winna się odbywać najkrótszą drogą do Polski, a nie przez inne, dalekie kraje. Zaś Armia Polska winna walczyć razem z Armią Czerwoną przeciw Niemcom. Decyzja ta była przedmiotem uchwały Rady Ministrów z dnia 13 czerwca 1942 roku, która brzmiała:

"Rząd Polski jest jednomyślny w postanowieniu, że Wojsko Polskie w Rosji winno tam zostać i bić się razem z Armią Czerwoną."

Ósmego czerwca 1942 r. kieruje generał Anders telegram do gen. Sikorskiego, celem uzyskania pozwolenia na dalszą ewakuację Polaków z Rosji. 12 czerwca otrzymuje odpowiedź, że "wojsko dla wyższych celów politycznych musi pozostać w ZSRR". Stanowisko władz polskich świadczyło o zupełnej nieznajomości sytuacji w Rosji i stosunku Stalina do Polaków. Politycy polscy w naiwności swojej przypuszczali, że po ogłoszonej amnestii Polacy będą dobrze traktowani i że nie będą im robione trudności w powrocie do swego kraju. Jakże bardzo mylili się w swojej ocenie!

Generał Anders znalazł się w trudnej sytuacji, bowiem z jednej strony władze polskie nakazywały mu pozostawienie Polaków w Rosji, a z drugiej wykonanie rozkazów Rządu skazywało Polaków na pewną zagładę w tym kraju. I tutaj generał wziął na swoją osobistą odpowiedzialność ciężką decyzję przeprowadzenia mimo wszystko ewakuacji. Zdawał sobie sprawę, że ratuje tylko część tych, którzy byli deportowani do Rosji.

Słuszność tej decyzji znalazła swoje potwierdzenie w nocie Rządu Sowieckiego z dnia 16 stycznia 1943 r., w myśl której wszyscy Polacy przebywający na terenie ZSRR i pochodzący z obszarów zajętych przez Sowiety, są odtąd uważani za obywateli sowieckich. Dla tych ludzi możliwość opuszczenia Rosji skończyła się definitywnie. Ewakuacja objęła niespełna 115.000 ludzi, w tem około 72.000 wojskowych i 43.000 ludności cywilnej. Z ogólnej liczby 1.500.000 Polaków wywiezionych do Rosji, połowa zmarła na zesłaniu, a z pozostałych przy życiu tylko 115.000 zdołano ewakuować. Jak przystało na prawdziwego wodza, ratuj ącego swych żołnierzy, gen. Anders wyjechał z Rosji jako ostatni z ewakuowanych w dniu 19 sierpnia 1942 roku.

Po przybyciu z wojskiem do Persji, rozwinął generał Anders całą energię nad doprowadzeniem swoich żołnierzy do pełnej formy fizycznej i wojskowej. Armia Polska opuszcza wkrótce Persję, przechodzi przez Irak, potem Syrię i wreszcie udaje się do Palestyny, poświęcając cały czas na szkolenie.

W międzyczasie dwa tragiczne wydarzenia wstrząsają życiem polskim. 14 kwietnia 1943 r. komunikat radiowy donosi o odkryciu masowych grobów oficerów polskich w Katyniu koło Smoleńska, w Rosji. Tak więc złe przeczucia gen. Andersa co do losów zaginionych polskich oficerów znalazły swoje tragiczne wyjaśnienie. I gdy rząd polski zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o wysłanie na miejsce grobów komisji, dla zbadania zbrodni, władze sowieckie zerwały w dniu 25 kwietnia 1493 r. stosunki dyplomatyczne z Polską.

W parę miesięcy później, bo 5 lipca 1943 r. ginie w katastrofie lotniczej w Gibraltarze generał Sikorski ze swóją świtą.

6 lutego 1943 r. Il-gi Korpus opuszcza swe leże w Palestynie i ląduje we Włoszech, będąc przydzielony do 8-ej Armii Brytyjskiej, pod dowództwem generała Leese. Korpus liczy 50.000 ludzi. Dowódca 8-ej Armii powierzył Polskiemu Korpusowi zadanie, mające na celu opanowanie góry Monte Cassino wraz ze znajdującym się na niej klasztorem. Zajęte przez Niemców, zamykały drogę prowadzącą do Rzymu i wnętrza Włoch. Generał Anders, po przestudiowaniu sytuacji terenowej, zadanie przyjął, choć zdawał sobie sprawę, że będzie ono trudne do wykonania i pociągnie za sobą duże straty ludzkie. Ale zdobycie Monte Cassin, ważnego punktu strategicznego, dawało szansę rozsławienia waleczności polskiego żołnierza i spopularyzowania sprawy polskiej. Akcja rozpoczęta 11 maja, ukończona była 18 maja, uwieńczona pełnym sukcesem przez zdobycie przez Polaków wzgórza i klasztoru. W parę dni potem wpada w ręce Polaków, również ważne strategicznie, wzgórze Piedimonte. Te wspaniałe zwycięstwa okupuje Il-gi Korpus stratą 924 zabitych, 2930 rannych i 345 zaginionych. Generał Anders zostaje udekorowany wysokim odznaczeniem brytyjskim, Orderem Łaźni.

I w momencie, gdy żołnierz polski krwawił się na polach bitew z Niemcami, na horyzoncie spraw polskich zaczęły się znowu zbierać ciemne chmury. Na odbytej w grudniu 1943 roku konferencji w Teheranie, Roosevelt i Churchill dali Stalinowi wolną rękę i zgodę na zagarnięcie wschodnich dzielnic Polski, co było jawnym pogwałceniem zobowiązań tak Wielkiej Brytanii, jak i Stanów Zjednoczonych, wobec swego wiernego sojusznika, jakim była Polska. 22 lutego 1944 r. miało miejsce znamienne oświadczenie, złożone przez Churchilla w Izbie Gmin, w czasie którego tenże, mówiąc o wschodnich granicach Polski, określał je na tak zwanej linii Curzona, co było sprzeczne z umową polsko-brytyjską z roku 1939, która opierała się na granicach z tegoż okresu. Oświadczenie to wywołało wśród żołnierzy polskich wielkie przygnębienie, niemniej jednak generał Anders był zdecydowany prowadzić nadal walkę z Niemcami, u boku aliantów, aż do ostatecznego zwycięstwa.

l sierpnia 1944 r. wybucha w Warszawie powstanie. Polacy walczący w stolicy zwrócili się z apelem do dowództwa alianckiego o pomoc w zaopatrzeniu w broń i o osłonę lotniczą. Generał Anders był od początku przeciwny powstaniu w Warszawie, bo go uczono, że każda akcja bez nadziei zwycięstwa winna być odwołana, a taka była sytuacja powstańców w Warszawie. Niemniej jednak, z chwilą rozpoczęcia walk, gen. Anders czynił wysiłki w kwaterze aliantów we Włoszech, o zrzuty powstańcom broni, przez samoloty startujące z baz włoskich.

30 września 1944 prezydent Raczkiewicz, ulegając presji Rady Jedności Narodowej, jak i Anglików, udziela dymisji gen. Sosnkowskiemu z funkcji Naczelnego Wodza. Na jego miejsce zostaje mianowany gen. Bór-Komorowski, dowódca Armii Krajowej.

12 lutego 1945 zostaj e ogłoszony układ aliantów w Jałcie, według którego Wielka Brytania, Stany Zjednoczone i Rosja wyznaczyły Polsce granicę wschodnią na linii Curzona, zostawiając wytyczenie granicy zachodniej do załatwienia na konferencji pokojowej.

Generał Anders, mocno wstrząśnięty tą haniebną decyzją, wystosował 13 lutego do prezydenta Raczkiewicza telegram, w którym oświadczył, że "wobec tragicznego komunikatu ostatniej konferencji trzech w Jałcie, melduję, że 2-gi Korpus nie może uznać jednostronnej decyzji, oddającej Polskę i naród na łup bolszewikom. Zwróciłem się do władz sojuszniczych o wycofanie korpusu z odcinków bojowych, bo nie mam sumienia żądać w obecnej chwili od żołnierza ofiary krwi." Podobne oświadczenie skierował gen. Anders do dowódcy 8-ej Armii. 15 lutego zostaje generał wezwany do kwatery 8-ej Armii, będąc przyjęty przez gen. McCreery. Ten ostatni zakomunikował mu, że ze względów operacyjnych jest rzeczą niemożliwą wycofać Korpus z frontu. To samo oświadczenie złożył generał Mark Clark, dowódca 5-ej Armii Amerykańskiej, mówiąc, że brak udziału Polskiego Korpusu w momentach przełomowych walk musiałby wpłynąć ujemnie na dobre losy Polski. Generał Anders decyduje się więc utrzymać działalność II-ego Korpusu. Na wezwanie prezydenta Raczkiewicza udaje się do Londynu. 21 lutego ma on dramatyczne spotkanie z Churchillem, który w oświadczeniu pełnym cynizmu powiedział, że rząd brytyjski nigdy nie gwarantował Polsce jej granic wschodnich. Anglia ma dosyć własnego wojska i nie potrzebuje pomocy żołnierzy polskich. Może Pan generał zabrać swoje dywizje - obejdziemy się bez nich.

24 lutego 1945 spotyka generał Anders w Londynie premiera Mikołajczyka i ma z nim rozmowę o przebiegu równie dramatycznym. Premier Mikołajczyk powziął decyzję powrotu do kraju i przystąpienia do Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, uformowanego pod egidą Rosji. Generał Anders starał się wyperswadować Mikołajczykowi tę decyzję, twierdząc, że jego krok jest wielkim błędem politycznym, z krzywdą dla Polski. Przystąpienie do rządu uformowanego przez Rosję w Polsce jest wyłomem w solidarnej postawie polskiego rządu na emigracji, który bojkotuje marionetkowy twór, powołany przez obce mocarstwo. Zmyli to także opinię światową, która pomyśli, że wydarzenia w Polsce dzieją się za zgodą całego polskiego społeczeństwa. Polska znajduje się de facto pod okupacją sowiecką. Wybory do sejmu zostaną sfałszowane, bo komuniści nigdy się nie zgodzą na usamodzielnienie się Polski, samemu zaś Mikołajczykowi grozi, że wkrótce zostanie uznany za zdrajcę narodu, szpiega i będzie wtrącony do więzienia. Niestety, argumenty te nie przekonały Mikołajczyka, który w swej naiwności wierzył w możność dogadania się z Rosją, w możność wolnych wyborów w Polsce i prowadzenia niezależnej polityki polskiej. Niestety, premier Mikołajczyk miał się wkrótce po powrocie do Polski przekonać o słuszności tez wysuwanych przez gen. Andersa. Zagrożony uwięzieniem, a nawet deportacją do Rosji, ratował się Mikołajczyk ucieczką na Zachód, w październiku 1947 roku.

26 lutego 1945 r. generał Anders obejmuje obowiązki Wodza Naczelnego, w miejsce generała Bór-Komorowskiego, który, będąc w niewoli niemieckiej, nie mógł wykonywać swoich obowiązków.

28 kwietnia 1945 r. wojska niemieckie kapitulują we Włoszech, a w parę dni później, bo 8 maja, ma miejsce ogólna kapitulacja Niemiec.

Z chwilą zakończenia działań wojennych, troska gen. Andersa kieruje się ku losom Polaków, przebywających na terenie Niemiec, rekrutujących się spośród byłych więźniów obozów koncentracyjnych, jenieckich i deportowanych na przymusowe roboty, 10 maja generał Anders spotyka generała Eisenhowera i jego szefa sztabu, generała Smitha, dla omówienia spraw związanych z opieką nad polskimi uchodźcami.

W końcu maja 1945 r. generał Anders przekazuje swe funkcje Naczelnego Wodza wracającemu z niewoli niemieckiej gen. Bór-Komorowskiemu i udaje się z powrotem do Włoch. Ma tam miejsce duży dopływ ochotników do wojska polskiego. Dołączają również liczne rzesze uchodźców polskich, szukających schronienia pod opieką polskiego żołnierza. Myśl gen. Andersa zaprząta zabezpieczenie tym wszystkim egzystencji. Pod egidą II-ego Korpusu powstaje na terenie Włoch szereg polskich obozów, tworzą się warsztaty pracy, szkoły, kursy szkolenia zawodowego, wychodzi polska prasa i polska książka. Dla uczącej się młodzieży zorganizowano wyższe studia na uczelniach włoskich.

I w momencie, gdy alianci przystępują stopniowo do demobilizacji swych żołnierzy, odwrotnie armia polska, przeprowadza rekrutację do swoich szeregów dla uzupełnienia strat poniesionych w czasie działań wojennych. Stan II-ego Korpusu podnosi się do 112.000 ludzi.

Alianci, opierając się na układach w Teheranie i Jałcie, dążyli do możliwie szybkiego zlikwidowania sprawy polskiej. Traktowali oni sprawę Polski, jak zresztą i całej Europy Wschodniej, niejako ich żywotny interes własny, lecz jako kłopotliwy dług honorowy, który spłacić trzeba, ale jeśli możliwe bez większego ryzyka i wysiłku.

Wysiłki aliantów idące w kierunku nakłonienia Polaków do powrotu do kraju nie dały większego rezultatu. Rozpisana przez Rząd Brytyjski ankieta wśród polskich żołnierzy na ten temat przyniosła około 30.000 zgłoszeń do wyjazdu, natomiast około 160.000 osób odmawiało powrotu. Jeżeli chodzi o powrót do kraju, obejmował on w znacznej części ludzi pochodzących z terenów zachodnich Polski, natomiast mało kto z ludzi zamieszkujących ziemie wschodnie, wcielone obecnie do Rosji, miał ochotę tam wrócić. I tak, gdy w II-gim Korpusie ogłoszono zapisy powrotu do kraju, spośród żołnierzy, którzy wyszli z Rosji Sowieckiej, zgłosiło się do wyjazdu tylko 310 osób.

22 maja 1946 r. premier Bevin oznajmia w Izbie Gmin decyzję Rządu Brytyjskiego, demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych pod dowództwem brytyjskim. Władze brytyjskie tworzą specjalną organizację pod nazwą Polish Resettlement Corps, mającą na celu przygotowanie do życia cywilnego zdemobilizowanych żołnierzy polskich, którzy zdecydowali się zostać na terenie Zjednoczonego Królestwa.

Generał Anders staje się przedmiotem całej oszczerczej kampanii i gwałtownych ataków ze strony Rosji, jak i marionetkowego rządu komunistycznego w Polsce. 26 września 1946 r. Rada Ministrów tegoż rządu wydała haniebną uchwałę, pozbawiającą obywatelstwa polskiego generała Andersa, jak również 75 polskich generałów i wyższych oficerów, walczących w czasie wojny w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, którzy nie wrócili do kraju. Trzeba z ubolewaniem zaznaczyć, że w głosowaniu nad tą uchwałą partycypował i głosował za nią Stanisław Mikołajczyk, niedawny jeszcze premier Rządu Wolnej Polski w Londynie.

Generał Anders wszedł do polskiego życia na emigracji, jako wielki Polak, opromieniony sławą zwycięstw nad Niemcami, na polach bitew we Włoszech. Jako człowiek, który uratował tysiące Polaków z obozów śmierci w Rosji. Gorący obrońca sprawy niepodległości kraju, który bezkompromisowo żądał od aliantów wypełnienia zobowiązań wobec Polski. Nie było chyba na świecie Polaka, któremu postać generała Andersa nie była znana. Stał się on symbolem oporu wobec decyzji narzuconych Polsce w Jałcie i wiary w wolność i niezawisłość kraju.

Z chwilą ustania działań wojennych generał stanął do pracy niepodległościowej na emigracji. Nie brakowało go nigdzie. Nie było poważniejszej polskiej instytucji czy organizacji, której by generał nie przewodniczył, że tylko wymienić trzeba Skarb Narodowy, Polską Macierz Szkolną, Polską Fundację Kulturalną. Żadna polska uroczystość czy manifestacja nie mogła się odbyć bez obecności generała. Dwoił się i troił, aby być wszędzie i swoją osobą podtrzymywać na duchu Polonię Niepodległościową. Z dawnego żołnierza przedzierzgnął się w polityka. Wykorzystując swoje dawne znajomości na wysokim szczeblu, głosił możnym świata krzywdę wyrządzoną Polsce, dopominając się ojej wolność i niepodległość.

W roku 1953 miał miejsce poważny kryzys w polskich kołach niepodległościowych w Londynie. Została utworzona Tymczasowa Rada Jedności Narodowej, która wybrała jako organ nadrzędny Radę Trzech. Do rady tej wszedł generał Anders wraz z Tomaszem Arciszewskim i ambasadorem Raczyńskim.

W roku 1968 generał bierze udział w uroczystościach 25-ej rocznicy bitwy pod Monte Cassino. Była to jego ostatnia pielgrzymka za życia na tereny pamiętnych walk. W dwa lata później, tj. 12 maja 1970 roku generał umiera w Londynie. Stosownie do woli zmarłego, zwłoki generała zostają przewiezione do Włoch, by spocząć wśród żołnierzy II-ego Korpusu, na cmentarzu w Monte Cassino.

Adam Tokarski (cetus 1933)



spis treści ↑


Ugodowcy


Wstępując do Arkonji każdy składał na ręce prezesa zobowiązanie, że w czasie pobytu na Politechnice nie będzie należał do żadnych stowarzyszeń politycznych, że nie będzie tworzył koterii wewnątrz stowarzyszenia, wreszcie, że nie będzie poruszał spraw politycznych i religijnych w ścianach kwatery korporacyjnej.

Nie przeszkadzało to bynajmniej, że każdy z nas w czasie wakacji, o ile miał możność, musiał prowadzić pracę oświatową i narodową, czy to wśród ludności okolicznej na wsi, czy też wśród sfer robotniczych.

Dzięki tym rygorom, wprowadzonym przez naszych założycieli, nie było w środowisku arkońskim rozdźwięków, nie było grup politycznych wzajemnie się zwalczających, nie tracono czasu na jałowe rozprawy lub spory "pryncypialne" tak swoiste dla mentalności rosyjskiej, a tak nie odpowiednie i nie pasające do naszej kultury łacińskiej.

Natomiast uczono nas historji polskiej, literatury, ekonomji politycznej i zaprawiano do przyszłej działalności obywatelskiej i do pracy organicznej.

Ani konspiracja, ani partyjniactwo nie leżało w charakterze Arkonji, nie wychodzili z niej ani politycy, ani przywódcy partyjni, a tem mniej agitatorowie. Natomiast wychodzili dobrzy fachowcy inżenierowie i dyrektorowie fabryk, rolnicy, architekci, profesorowie wyższych uczelni.

Była ona szkołą zwyczajnych, uczciwych Polaków, ludzi pracy i dnia powszedniego.

Dla genjuszow w Arkonji nie było miejsca.

Natomiast wpojono w nas, że przysięga jest przysięgą, a dane słowo jest słowem, a nie wiatrem. Pojęcie słowa honoru było cenione tak wysoko, że pod karę wydalenia ze stowarzyszenia nie wolno było używać tego słowa w sprawach pieniężnych, tak często niezależnych od dobrej woli człowieka. Z tych względów gry hazardowe były surowo zakazane członkom naszego stowarzyszenia.

Niechlujstwo moralne i zewnętrzne nie było tolerowane w środowisku arkońskim.

W kołach skrajnej młodzieży akademickiej nie byliśmy popularni. Stanowiliśmy zwartą, silną moralnie grupę, która była solą w oku tych, którzy w obalaniu porządku i ładu i negacji wszelkich zasad widzieli zbawienie świata.

Walono w nas jak taranem, nie szczędzono insynuacji, uciekano się nawet do mniej etycznych środków, aby nas zniszczyć; te zakusy rozbijały się jednak jak o mur o naszą spokojną, zbudowaną na trwałych fundamentach, godną postawę.

Nie zabiegaliśmy ani nie umizgali o łaski ani lewicy, ani prawicy. Szliśmy prostą, wytkniętą przez naszych założycieli drogą, pod naszym pięknym hasłem prawdy i pracy, "veritate ac labore".

W naszej czytelni leżały obok siebie i "Gazeta Warszawska", i "Kraj", i "Prawda", bo wymagaliśmy od członków naszych dokładnej znajomości nurtujących w społeczeństwie polskim prądów, a ocenę tych prądów staraliśmy się sformułować w sposób parlamentarny na wieczornych herbatkach u kolegów w ich prywatnym mieszkaniu.

Ale sam fakt prenumerowania przez Arkonję "Kraju" stawiał nas pod pręgierz opinii kół lewicowych. A przecież jedynie Kraj interesował się życiem polskim na kresach. Było to pismo objektywne, stojące na wysokim poziomie literackim, pisywali w nim najwybitniejsi uczeni i literaci jak prof. Włodzimierz Spasowicz, jak Czesław Jankowski, jak Bogdan Kutyłowski i szereg osób głęboko i uczciwie czujących, a głęboko przywiązanych do Ojczyzny.

"Kraj" był poniekąd naszym organem najbardziej bliskim zasadom i ideologji arkońskiej, może dlatego zyskaliśmy opinję "ugodowców".

Nie byliśmy "ugodowcami" ani za czasów caratu, ani za czasów naszej niepodległości.

Prezes Arkonji ś.p. Malinowski padł ugodzony kulą bratobójczą w czasie przewrotu majowego właśnie w imię tych ideałów, które nakazywały nam wierność przysięgi i poczucie praworządności.

Jak za czasów rosyjskich nie chodziliśmy pod pomniki Katarzyny, tak i za czasów polskich nie poszliśmy na lep dominujących prądów oportunistycznych.

Nie podporządkowaliśmy siebie ani bezideowej ideologji BBWR, ani zakusom OZON-u.

Jedynie Arkonja i Konwent Polonja, te dwie najstarsze, a oparte na tradycji korporacje, nie miały w swych statutach kategorii "filistrów honorowych", któremi inne korporacje powstałe jak grzyby po deszczu tak obficie szafowały w okresie rozpętania oportunizmu w naszym kraju, obdarzając tą godnością różnych Ministrów, Wojewodów i wpływowych osobistości ówczesnego świata.

Aby być filistrem Arkonji i Polonji, trzeba było przejść przez okres ciężkiej próby zanim się dostąpiło zaszczytu otrzymania barw Stowarzyszenia.

Arkonja i Konwent Polonjo to nie były jedynie korporacje; tkwiło w naszych organizacja coś głębszego, coś co pozostawiało widoczny ślad na całym życiu człowieka, ten pion którego nie można żadną siłą zmusić do zajęcia pozycji sprzecznej podstawowym prawom równowagi moralnej.

Nawet w owym smutnym okresie, w którym na czele oświaty w naszym kraju stanęli dwaj półinteligenci, pozbawieni wszelkich skrupułów i zasad moralnych bracia Jędrzejewicze, nie zdołano ugiąć sztywnego karku Arkonji.

Pan minister Jędrzejewicz wszelkiemi siłami dążył do zniszczenia Arkonji, wydał w tym celu szereg ustaw dodatkowych, utrudniających młodzieży uniwersyteckiej wstęp do naszego stowarzyszenia - przetrwaliśmy i tę próbę... my, ugodowcy.

Moja wielka przyjaciółka, czcigodna autorka "Dewajitisa" przyznała się kiedyś, jak niesłusznie skrzywdziła Arkonję w jednej ze swych powieści i jak żałowała tego kroku. spowodowanego fałszywymi zarzutami i oświetleniem naszej korporacji przez pewne skrajne elementa.

Pamiętam tę sprawę i pamiętam, jak głęboko byliśmy dotknięci niesłusznością zarzutów. Prezydjum nasze ze ś.p. ks. Sewerynem Czetwertyńskim na czele udało się do znakomitej autorki, aby wyjaśnić sprawę i zdemaskować kłamstwo.

Koledzy nasi wrócili pod urokiem tej zacnej a głęboko uczciwej Kobiety, która na pożegnanie rzekła im

- Aby takich jak wy ugodowców było w Polsce jak najwięcej.

Mieczysław Jałowecki (cetus 1895)



spis treści ↑


Kandydat na zakonnika


W pierwszych dniach października roku pańskiego 1895 przed kwaterę Arkonji zajechała kareta hotelowa. Na kozłach oprócz stangreta siedział starszy człowiek ubrany w liberyjną baranice, z takąż czapką na głowie.

Z karety wysunęła się postać poważnego pana w towarzystwie młodzieńca otulonego w zasobne futro niedźwiedzie.

Służący korporacyjny Wincenty otworzył drzwi.

- Czy to klasztor św. Arkoniego? - spytał starszy pan.

Nasz Żmudzin spojrzał ze zdumieniem na gości ale wnet się, zmiarkował i z całą powagą odrzekł.

- Tak to klasztor, ale w ta pora nikogo nie ma bo zakonniki wyszedłszy na miasto.

Nie było rady, towarzystwo po dłuższej rozmowie z Wincentym ruszyło z powrotem do hotelu.

Przez kilka dni następnych nie mieliśmy żadnych wiadomości o przyjezdnych, przepadli jak kamień w głębokiej wodzie. Zachodziliśmy w i głowę co się z niemi stać mogło.

Wreszcie któregoś dnia w porze obiadowej zjawił się w na naszą kwaterę korporacyjną ów tajemniczy młodzieniec w towarzystwie starszego pana.

Po wzajemnym przedstawieniu okazało się, że młody człowiek nazywa się Wołłodkowicz, że jest synem pana Wincentego Wołłodkowicza z Iwańska ziemi Witebskiej i że ma imię Józef, że starszy pan ma poleconą nad nim opiekę, że ma go chronić od złych wpływów i pokus życia studenckiego i kierować jego studiami na wydziale Rolnym Politechniki Ryskiej, że wreszcie za poradą swego wuja pana Kazimierza Siellawy z Paula ma zamiar wstąpić do Arkonji.

Opiekun młodzieńca ze swej strony oświadczył, że ma pełne zaufanie do "zakonu" ale że dopiero dziś mógł złożyć swoje uszanowanie bo odnalezienie odpowiedniego mieszkania i zaznajomienie kucharza z arkanami życia miejskiego zajęło mu sporo czasu.

Po kilku dniach nasz nowy kolega został oficjalnie przyjęty na prawach kandydata (czytaj fuksa) do Arkonji i od pierwszego dnia stał się jednym z najbardziej gorliwych aspirantów "zakonu".

Nie było zebrania studenckiego, nie było wizyty w zaprzyjaźnionych korporacjach, nie było wreszcie pijatyki lub pojedynku na terenie Rygi, która się była bez obecności pana Józefa.

Zrozpaczony opiekun spędzał noce bezsenne w oczekiwaniu swego pupila, który zjawiał się nad ranem z tem, że około południa ginął bez śladu w odmętach życia burszowskiego.

Na próżno nasz olderman Władek Mazaraki odbywał z nim poważne konferencje w celu skierowani kroków swego fuksa na właściwą drogę i zachęcenia go do więcej regularnego uczęszczania na wykłady, na próżno opiekun słał do Iwańska ponure sprawozdania z działalności pupila w Rydze. Niestety w szerokim wachlarzu zainteresowań naszego Józia ostatnie bodaj miejsce zajmowała politechnika.

Jedynym jego wyczynom na tym pierwszym roku studiów było przepalenie w laboratorium tygla platynowego, za co zapłacić musiał grube odszkodowanie i wylanie tuszu na swój pierwszy a jedyny wykończony rysunek.

Po upływie paru miesięcy opiekun zmiarkował że nic nie wskóra i pozostawiwszy swego pupila pod opieką "zakonników św. Arkoniego" wrócił do Iwańska zabierając z sobą kucharza, niedźwiedzie rodzinne znalazły się w lombardzie, a ich właściciel w poszukiwaniu mieszkania.

W takiej to krytycznej dla Józia chwili ofiarowałem mu czasowe locum w moim mieszkaniu studenckim na Parkstrasse.

Delikatny, a uprzejmy w obejściu Józio, był mniej przyjemnym współlokatorem i swój powrót do domu, zwykle nad ranem, obwieszczał strzelaniem mi z rewolweru nad głową.

W rzadkich godzinach wolnych od jego zwykłych zajęć, a więc asystowania przy pojedynkach, wizyt w korporacjach i załatwiania licznych spraw honorowych, Józio studjował zawzięcie historję Białej Rusi, heraldykę rodów litewskich i skrupulatnym, powiedziałbym zbyt dokładnym, notowaniu swoich rygskich przeżyć w wielkiej, w skórę oprawnej, księdze z wyciśniętym na niej złotemi literami tytułem: "Dyaryusz Józefa Wołłodkowicza herbu własnego z Iwańska, ziemi witebskiej".

Zgodnie z tradycją rodziny Wołłodkowiczów, będących za dawnych czasów oddanemi adherentami Radziwiłłów, Józio otaczał szczególną przyjaźnią osobę Totka Radziwiłła, nie raz narażając go na kłopoty związane z załatwianiem licznych spraw honorowych swego pupila.

Miarka wyczynów Józia wyczerpała wreszcie cierpliwość naszą i Totka.

Sprawa wynikła z powodu interpretacji nazwiska pewnego studenta, Niemca, członka zaprzyjaźnionej z nami korporacji Rubonji.

Przy wzajemnym przedstawieniu, student kilkakrotnie powtórzył swoje nazwisko. "Ich heisse Eckstein, nazywam się Eckstein", co w dosłownym tłumaczeniu znaczy "kamień narożny".

Pierwotnie uszło to uwagi Józia, gdy jednak po wypiciu kilku kieliszków poprzedzających "braderschafta", jego nowy przyjaciel przypomniał Jasiowi jak się nazywa, a w dodatku do imienia powtórzył swoje nazwisko po raz trzeci, doprowadziło to do małej różnicy zdań, a co za tem, do wymiany strzałów w lasach miejskich.

Obaj przyjaciele nie należeli do rzędu dobrych strzelców i kule przeszły daleko od miejsca przeznaczenia, zagrażając jednak życiu stojących o kilkanaście kroków sekundantów.

Partnerzy opuścili plac boju w zgodzie i całe towarzystwo udało się do winiarni Schwartza na zapijanie sprawy i zasłużony posiłek.

Nadszedł wreszcie czas świąteczny i wyjazd do domu, co szczęśliwie rozdzieliło nasze drogi.

Mieczysław Jałowiecki (cetus 1895)

Od redakcji: Józef Wołłodkowicz przestał być członkiem Arkonii w roku 1898. Widać przesadził.



spis treści ↑


Wśród kolegów z Arkonii


Ze wspomnień prezesa RGO, fil. Adama Ronikiera

Wielkim podtrzymaniem dla mnie w czasie zjazdu delegatów okręgu warszawskiego Rady Głównej Opiekuńczej była grupa Arkonów, którzy na zaproszenie moje jako goście Rady na ten zjazd przyjechali. Ich szczere poparcie i zrozumienie sytuacji oraz zaufanie dodawały mi sił, a spotkanie nasze po zjeździe, wieczorem, u kolegi naszego Adama Platera, w jego gościnnym domu, gdzie tradycje arkońskie pomagała pielęgnować, ceniąc ich wartość, jego przezacna małżonka, było dla mnie momentem zupełnego odprężenia, którego bardzo w tej chwili potrzebowałem. Potwierdzili mi oni zgodnie i szczerze, jak to tylko w koleżeńskim gronie być może, że mogę zawsze na nich liczyć, za co w zamian proszą, bym stale z nimi był w kontakcie, czy to w Warszawie, w czasie mych przyjazdów, czy też przez zapraszanie ich na zebrania, na których sprawy ogólnej natury miałyby być omawiane.

Miałem dwie długie konferencje z kolegami mymi z Arkonii, którzy liczniej niż zwykle zebrani, a pod wrażeniem bytności swych delegatów na zjeździe warszawskim RGO pragnęli ze mną wyczerpująco o wszystkim nie tylko pomówić, ale i linię wspólną na przyszłość wytknąć. Incydent z kolegą B., który miał miejsce w Krakowie na powyższym zjeździe, był jakby punktem wyjścia naszych narad, które, mam wrażenie, wiele spraw wyjaśniły, a dla mnie stały się pewnego rodzaju punktem zwrotnym w myśleniu na temat zagadnień politycznych.

Uprzytomniłem sobie wtedy dokładnie, że jako prezes RGO nie mam prawa do zaciągania żadnych wobec Niemców zobowiązań politycznych, ale że nie staje to i stanąć nie może na drodze myślenia politycznego, mającego za zadanie jasne uprzytomnienie sobie, jakie są i być powinny obowiązki patrioty polskiego jako obywatela i społecznika i jaką musi być dawana przez nas odpowiedź tym, którzy usłyszawszy z ust. moich na zjazdach RGO, że idziemy ku jedności narodowej przez solidaryzm klas oparty na dziesięciu Bożych przykazaniach, nie wiedzą, jak praktycznie przystąpić do wykonywania tej podzielanej przez wszystkich w zasadzie tezy.

Wszechstronnie a szczerze przeprowadzona dyskusja, taka jaka tylko w gronie kolegów z Arkonii była możliwą, dała mi w swym wyniku zsolidaryzowanie się nasze koło myśli, którą w ciągu całego roku następnego 1942 miałem na warsztacie. Polegała ona na tym, by wszędzie, gdzie jako prezes RGO będę głos zabierał, nie ograniczać się tylko do spraw związanych ściśle z akcją społeczną, ale poruszać to właśnie zagadnienie obowiązków obywatela-Polaka w czasie tej wojny na nim ciążących, by zaopatrzyć w argumenty potrzebne dla obrony praw Polaka wraz z uświadomieniem, jaką być winna linia jego postępowania, o rację stanu polską rozumnie oparta.

Jak to praktycznie następnie wykonałem, będzie tematem mych dalszych rozważań i opowiadań, teraz tylko dodać muszę, że pod koniec roku 1941-go to był ów moment w czasie wojny, gdy wszyscy byliśmy w kraju przejęci tym, że w tej wojnie, podobnie jak w poprzedniej, wrogowie nasi najwięksi sczepili się z walce, z której wyjść muszą osłabieni, a więc walka ich automatycznie korzystną musi być dla sprawy naszej - poza tym wierzono dalej niewzruszenie w Anglię i uznawano sojusz z nią, a potem z Ameryką, za podstawę politycznego myślenia.

Przerost uczucia nad rozumem w rzeczach dotyczących polityki zaznaczać się zaczął w tym, by stale udowadniać naszym sojusznikom, że jesteśmy z nimi bez zastrzeżeń - dążeniem więc naszym musiało być, by postępowaniem społeczeństwa, o ile w mocy naszej było, tak pokierować, by równowagę pomiędzy uczuciem a rozumem w politycznym myśleniu zachować - zadanie trudne bardzo do wykonania, gdy ze strony władz niemieckich robione było wszystko, co Polaka wyprowadzić mogło z równowagi, a nieraz do rozpaczy doprowadzić musiało.

Adam Ronikier (cetus 1900)



spis treści ↑


Dykteryjki Starego Strzechy


I.

W 1935 roku miała miejsce wycieczka naukowa studentów Szkoły Głównej Handlowej do Niemiec. Podróżowaliśmy dwoma wagonami kolejowymi - sypialnym i salonką z częścią restauracyjną. Byłem jednym z uczestników tej wycieczki, a z K! Arkonia był obecny m.in. Ryszard Manteuffel. Zwiedzaliśmy Kolonię, a w ramach kontaktów ze studentami niemieckimi byliśmy m.in. goszczeni na kwaterze K! Borussia w Bonn. Będąc 30.04.1935 r. w Berlinie w Handelhochschule, zauważyliśmy wiszącą na ścianie mapę Niemiec, na której była również Wielkopolska, zaznaczona innym kolorem i opatrzona napisem "Pod tymczasowym zarządem polskim".

Byliśmy oburzeni i złożyliśmy wobec tego faktu protest. Zagroziliśmy, że jeśli mapa nie zostanie zdjęta, to natychmiast wyjedziemy do Warszawy. Gospodarze byli wściekli, ale mapa została zdjęta. Ten kategoryczny protest złożyli polscy studenci: Manteuffel, Szwejcer i Szuch.

II.

Mój siedmioletni prawnuk w czasie nauki religii w szkole miał lekcję poświęconą Matce Boskiej. Pani katechetka tłumaczyła dzieciom, że Matka Boska jest matką wszystkich ludzi. Malec upewnił się: "Czy Dziadzi też?" i otrzymał oczywiście pozytywną odpowiedź. Po powrocie do domu zadał swej mamie ważnie, logiczne pytanie: "Czy Dziadzia to Pan Jezus?".

Dykteryjki Starego Strzechy
Tomasza Szwejcera (cetus 1934)
zanotował w maju 2001 r. na komerszu K! Arkonia
Zbigniew J. Tyszka (cetus 1982)



spis treści ↑


Składy Prezydiów K! Arkonia


Komitet Założycielski (17.03.90):

Zdzisław Śliwiński (1931),
Edward Ruszczyc (1937),
Jan Ostrowski (1934),
Ludwik Karnkowski (1936).

I Prezydium (20.05.90):

Zdzisław Śliwiński (1931) - prezes,
Ludwik Karnkowski (1936) - wiceprezes,
Ferdynand Ruszczyc (1987) - sekretarz,
Jan Ostrowski (1934) - skarbnik,
Andrzej Ostromęcki (1982) - członek,
Edward Ruszczyc (1937) - dokooptowany członek.

II Prezydium (17.05.92):

Roman Sroczyński (1930) - prezes,
Ferdynand Ruszczyc (1987) - wiceprezes,
Antoni Sosnkowski (1990) - wiceprezes,
Krzysztof Nowicki (1982) - sekretarz,
Jan Ostrowski (1934) - skarbnik.

Oldermani cetusu 1992:

Wieńczysław Wagner (1937),
Andrzej Ostromęcki (1982).

Oldermani cetusu 1993:

Jacek Leszczyłowski (1982),
Bartłomiej Ostrowski (1992).

III Prezydium (22.05.94):

Ignacy Wilski (1987) - prezes,
Witold Trzeciakowski (1982) - wiceprezes,
Piotr Jeleński (1992) - wiceprezes,
Andrzej Morstin (1992) - sekretarz,
Jacek Niedziółko (1993) - skarbnik.

Olderman - Maciej Stanecki (1993).

IV Prezydium (22.06.95):

Andrzej Morstin (1992) - prezes,
Marian Marcinkowski (1993) - wiceprezes zew.,
Aleksander Gubrynowicz (1994) - wiceprezes wew.,
Arkadiusz Kucharski (1994) - sekretarz,
Grzegorz Sosnkowski (1994) - skarbnik.

Olderman - Aleksander Gubrynowicz (1994).

V Prezydium (15.10.96):

Łukasz Szumowski (1993) - prezes,
Andrzej Morstin (1992) - wiceprezes zew.,
Rafał Kozłowski (1994) - wiceprezes wew.,
Jerzy Kurella (1994) - sekretarz,
Grzegorz Sosnkowski (1994) - skarbnik.

Olderman - Aleksander Gubrynowicz (1994).

VI Prezydium (17.06.97):

Rafał Kozłowski (1994) - prezes,
Wojciech Dziomdziora (1995) - wiceprezes zew.,
Witold Wiliński (1994) - wiceprezes wew.,
Piotr Ermich (1995) - sekretarz,
Maciej Stanecki (1993) - skarbnik.

Olderman - Łukasz Szumowski (1993).

VII Prezydium (30.06.98):

Wojciech Dziomdziora (1995) - prezes,
Wojciech Klata (1995) - wiceprezes zew.,
Gerard Dźwigała (1995) - wiceprezes wew.,
Piotr Ermich (1995) - sekretarz,
Jacek Maszkiewicz (1994) - skarbnik.

Olderman - Bartłomiej Kachniarz (1995).

VIII Prezydium (15.06.99):

Piotr Ermich (1995) - prezes,
Łukasz Wojdyga (1997) - wiceprezes zew.,
Tomasz Mering (1997) - wiceprezes wew.,
Szymon Kachniarz (1997) - sekretarz,
Piotr Kaczorkiewicz (1995) - skarbnik.

Olderman - Wojciech Klata (1995).

IX Prezydium (27.06.00):

Andrzej Szeptycki (1995) - prezes,
Bartłomiej Kachniarz (1995) - wiceprezes zew.,
Szymon Kachniarz (1997) - wiceprezes wew.,
Konrad Brywczyński (1998) - sekretarz,
Marcin Staszewicz (1998) - skarbnik.

Olderman - Tomasz Mering (1997).

X Prezydium (2.10.01):

Szymon Kachniarz (1997) - prezes,
Tomasz Skajster (1997) - wiceprezes zew.,
Łukasz Wojdyga (1997) - wiceprezes wew.,
Piotr Cichy (1999) - sekretarz,
Krzysztof Dziomdziora (1999) - skarbnik.

Olderman - Tomasz Mering (1997).

(w nawiasach data powołania albo cetus)

Bartomiej Kachniarz (cetus 1995)
Łukasz Wojdyga (cetus 1997)



spis treści ↑


List z Brazylii


Z listu z dnia 24.3.51

Z kol. Sieradzkim Stanisławem usiłowałem się wielokrotnie skomunikować, lecz mieszka on na prowincji i rzadko bywa w Sao Paulo. I jakoś się nie odzywa. Z niecierpliwością czekam na otrzymanie Biuletynów... Kalinowski dotychczas się nie odezwał, natomiast o losach Żaby dowiaduję się z różnych pism. Antek Wejtko pisuje raz na dwa miesiące i niedawno właśnie otrzymałem od niego obszerny list, z którego wynika, że czuje się on b. samotny, ale nie traci humoru i wymieniamy z nim nasze opinie polityczne, które niestety zawsze się sprawdzały...

Jeśli chodzi o nas, to tęsknimy za dobrymi, salzburskimi czasami. Otoczenie ludzi życzliwych, prawdziwych przyjaciół jest tu w Brazylii marzeniem ściętej głowy. Mamy sporo znajomych, ale utrzymujemy stosunki najwyżej z czterema rodzinami. Inni to egoiści, snobi, goniący za kruzeirem; ludzie, których zresztą przed wojną nie znało się. Na szczęście mamy tyle pracy, że nie ma czasu na zajmowanie się utrzymywaniem towarzyskich stosunków.

Mam do spółki z brazylijskim dziennikarzem agencję prasową. Sprzedajemy artykuły, powoli rozbudowujemy się, ale jako że to jest instytucja młoda, więc nie osiągnęliśmy jeszcze dochodów dobrych. Zresztą, zawód dziennikarski, szczególnie w Brazylii, dużych dochodów nie daje. Ale wolę mieć mniejszy dochód w swoim zawodzie, niż łudzić się wysokimi zarobkami w handlu. Żona pracuje dla naszej agencji i bardzo nam pomaga.

Warunki mieszkaniowe mamy znośne, dzielnica nowoczesna, trzypokojowe mieszkanie ze wszystkimi wygodami; kosztuje to moc pieniędzy i pochłania właściwie 50% zarobków miesięcznych. Warunki żywnościowe są tu zupełnie normalne. Wszystko można dostać. Stosunek ludności tutejszej jest więcej niż poprawny, świadczą oni wiele uprzejmości, starają się pomóc i w zamian wymagają jedynie grzeczności. Uważam, że wolność i swoboda ruchów jest tu nawet większa niż we Francji.

W wielkich miastach (Rio de Janeiro, Sao Paulo) dobrobyt jest tak wielki i bogactwo tak bije w oczy, że można te miasta nazwać miastami milionerów. Kilometrami ciągną się dzielnice willowe: wspaniała architektura, fantastyczne ogrody i setki samochodów, przeważnie Cadillac.

Naturalnie, że to bogactwo trochę drażni człowieka, który wszystko stracił i na razie niczego się nie dorobił. Ale Polacy już tu się podorabiali wielkich fortun. Kto wie, może i w moim tornistrze spoczywa patent na przyszłego milionera? Ale między nami mówiąc, żadna kwota nie zrekompensuje mi możliwości powrotu do Kraju.

Od czasu do czasu ogarnia mnie tęsknota za Warszawą, za rodzimym pejzażem, klimatem, ludźmi, mową - wąskimi zaułkami Starego Miasta, Nowym Światem, tak skromnymi wobec tutejszych Avenidas, a jednak bliskimi sercu... Wierzę jednak, że do kraju wrócimy, może nie tak prędko, jak byśmy chcieli, ale wrócimy. Naturalnie, że zastaniemy inne warunki i innych ludzi, ale będziemy wśród swoich. To najważniejsze.

Nie wiem, jak jest w Argentynie. Obawiam się jednak, że tam naszym rodakom nie powodzi się zbyt dobrze. Wiem jednak, że wszyscy szalenie tęsknią za Krajem. Z licznych korespondencji bije ta tęsknota niemal w każdym słowie.

O życiu londyńskim wiem coś niecoś z różnych wydawnictw. Szczególnie mnie denerwuje to wieczne nieporozumienie między politykierami.

Na szczęście w Brazylii Polonia polska jest dość zgodna. Kłócą się w sprawach personalnych, ale o "polityce", partyjności - nie ma mowy. Skarbem Narodowym zajmuje się garstka ludzi. Wśród nich jest Scipio del Campo, starszy pan ożeniony z Rosjanką, sam zdaje się również więcej Rosjanin niż Polak, który był delegatem PCK gdzieś na Bliskim Wschodzie.

Spotkałem tu Jerzego Piątkowskiego, który jest synem filistra Arkonii i był w chwili wybuchu wojny gdzieś w okolicach Rygi. Udało się mu tu przywieźć herb Arkonii i zamówił ostatnio kopię tego herbu dla filistra Andersa. Czy Korporacja ma w swoim posiadaniu taki herb? Mógłbym bowiem obstalować tu kilka kopii i przesłać do Londynu. Naturalnie, że trudno byłoby o wykonanie odlewu w srebrze, ale w jakim innym, tańszym metalu można byłoby odlewy zrobić. Tym łatwiej, że Piątkowski jest wspólnikiem fabryki metalowej i on by nawet mógł podjąć się wysztancowania lub odlania tych herbów...

Tadeusz Miciukiewicz (cetus 1921)

Pierwodruk: Biuletyn Arkoński nr 16, z lutego 1960 r.



spis treści ↑