Biuletyn Arkoński nr 42 - spis treści
Artykuł redakcyjny - Zbigniew J. Tyszka
Imprezy arkońskie - styczeń 2003-czerwiec 2004 r. - Wojciech Sława Darkiewicz
Arkonia, co dalej? - Witold Wiliński
Kamieniec (Ad perpetuam rei memoriam) - Łukasz Łepecki, Welet
Drobne różnice - Komersz Talawii, Ryga, grudzień 2002 - Ireneusz Kossakowski
Nie oddamy Rygi - Bartłomiej Kachniarz
Śp. Edward Ruszczyc - mowa wygłoszona w dniu 17.11.2003 r. w Katedrze Polowej Wojska Polskiego przez biskupa polowego Sławoja L. Głodzia celebrującego mszę św. pogrzebową.
Niezwykła kołysanka - wspomnienia dotyczące okresu studiów lekarskich w Warszawie w latach 1936-1939 i pobytu w Arkonii - Jan Nielubowicz
Frankopol - Alfred Wyrzykowski
O fil. Zygmuncie Żeromskim - Zbigniew J. Tyszka
Parę słów o karakułach - Zbigniew J. Tyszka
Artykuł redakcyjny
Drodzy Czytelnicy!
Po dość długiej – ponad rocznej - przerwie oddajemy w wasze ręce 42. numer Biuletynu. Opóźnienie to było spowodowane zmianami w redakcji jakie zaszły w ostatnim czasie. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - w między czasie zebrało się sporo ciekawych tekstów. Bijąc się zatem w piersi przedstawiamy obszerny i mamy nadzieję ciekawy nowy Biuletyn. Jak zwykle na początku arkońska część oficjalna i aktualności. Kalendarz imprez arkońskich jest wyjątkowo długi. Nie tylko dlatego, iż obejmuje prawie półtora roku, ale również za przyczyną, co trzeba podkreślić, dużej aktywności całej Rodziny Arkońskiej. W numerze została zamieszczona pełna lista członków Arkonii przyjętych po 1944 roku. Niestety niektórzy z nich nie są już z nami. Uzupełnieniem są: diagram autorstwa fil. A. Szeptyckiego i tekst fil. W. Wilińskiego, będące głosem w dyskusji nad naborem do Korporacji. Sprawy ważne dotyczące ruchu korporacyjnego zawiera Uchwała I Światowego Zjazdu korporacji w Wuerzburgu, będąca uzupełnieniem tekstów z poprzedniego numeru Biuletynu. Nie mniej ważne już dla nas są przemyślenia fil. M. Staneckiego dotyczące naszej roli we wspólnej Europie. Kol. T. Skajster zamieszcza swe teksty dotyczące doświadczeń z życia korporacyjnego w Kolonii, a także zawierające nieco nostalgii. Jak i poprzednio mamy w Biuletynie relacje w wyjazdów. Łukasz Łepecki - Welet - przedstawia kolejny wyjazd do Kamieńca Podolskiego, a fil. B. Kachniarz i kol. I. Kossakowski swoje wrażenia z wyjazdu na 102 Komersz łotewskiej korporacji Talavia w Rydze. W związku ze śmiercią w dniu 8 listopada 2003 roku fil. Edwarda Ruszczyca zamieszczamy cztery teksty pożegnalno-wspomnieniowe dotyczące śp. Filistra. Dalej przedruki wspomnień o dwóch filistrach: śp. Michale Benisławskim i Władysławie Glińskim oraz wspomnienie o fil. Z. Żeromskim. Wspomnienia filistrów bywały bardzo różnorodne. Jedno, wojenne, autorstwa fil. Alfreda Wyrzykowskiego dotyczy ciężkich czasów wojny 1920 roku. Zupełnie inny w charakterze, bo dotyczący życia studenckiego i korporacyjnego, jest tekst fil. Jana Nielubowicza zredagowany przez syna fil. Wojciecha. I na zakończenie pytanie fil. B. Kachniarza o żeńskie korporacje wraz z 2 cytatami, a niżej podpisany swoim zwyczajem dodaje coś mniej typowego na temat owiec – tym razem karakułowych.
Zbigniew J. Tyszka (c. 1982)
Część oficjalna
1. Skład Zarządu Związku Filistrów Arkonii
Prezes: Łukasz Szumowski
Wiceprezes: Wojciech Dziomdziora
Sekretarz: Bartłomiej Kachniarz
Skarbnik: Marcin Fijałkowski
2. Skład Prezydium Korporacji Akademickiej Arkonia
Prezes: Krzysztof Dziomdziora
Wiceprezes zewnętrzny: Wojciech Darkiewicz
Wiceprezes wewnętrzny: Tomasz Apel
Sekretarz: Janusz Tomaszewski Skarbnik: Wojciech Kuźnia
3. Oldermani:
Cetus 2002: Szymon Kachniarz
Cetus 2003: Adam Wiejak
Imprezy arkońskie styczeń 2003-czerwiec 2004r.
7 I koło styczniowe.
11 I spotkanie kolędowe Rodziny Arkońskiej, na którym to, uwaga!, Rodzina Arkońska śpiewała kolędy.
14 I referat kol. Tomasza Jadowskiego „Statystyka - pozory Janusowego oblicza”.
17 I knajpa zamykająco/otwierająca semestr zimowy/letni.
21 I rozpoczęcie cyklu spotkań poświęconych Europie i Unii Europejskiej; fil. Andrzej Ostromęcki wygłosił wykład: „Idea europejska na przestrzeni dziejów”.
24 I – 10 II ferie zimowe.
11 II koło lutowe.
14 II oficjalna premiera pierwszej pozycji wydanej po wojnie przez Wydawnictwo Arkonii – „Gaudeamus” Mieczysława Jałowieckiego, czyli ryskie wspomnienia naszego wybitnego filistra.
18 II p. Piotr Serafin – dyrektor Departamantu Analiz Społeczno-Ekonomicznych Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej – opisywał kulisy podpisania Traktatu Akcesyjnego: „Czy Polska odniosła sukces w Kopenhadze?”. Nie odniosła.
22 II „Czarna kawa”, czyli efektowne rozpoczęcie działalności Koła Filistrowych i Filistrówien dynamicznie dyrygowanego przez nową przewodniczącą – fil. Katarzynę Tyszkową.
25 II prof. Wojciech Roszkowski wygłosił w Muzeum Narodowym wykład „Czy potrzebna jest narodowa tożsamość?”.
28 II wieczór filmowy.
4 III koło marcowe.
6 III p. Konsztanty Gebert wraz z ekspertami z Arkonii i Ośrodka Studiów Wschodnich analizował sytuację wolnych mediów w Rosji.
11 III kol. Konrad Brywczyński wyłożył Rodzinie Arkońskiej ważkie zagadnienie serowarstwa i serów; w czasie wykładu odbyły się również zajęcia praktyczne ze spożycia tychże.
18 III filistrówna dr Elżbieta Iliasiewicz-Skotnicka, socjolog, przedstawiła wyniki badań dot. społecznej oceny Unii Europejskiej.
21 III australijski wieczór filmowy.
25 III filistrowie Andrzej Morstin oraz Andrzej Szeptycki, wraz z zaproszonym gościem z Instytutu Stosunków Międzynarodowych, omawiali kwestię wojny w Iraku.
29 III komersz reaktywacyjny Welecji – korporacji, już drugi raz powołanej do życia przez nieocenioną Arkonię.
1 IV koło kwietniowe.
5 IV spotkanie przedwielkanocne – tradycyjne Jajeczko – Filistrowych i Filistrówien.
6 IV przedwielkanocne spotkanie – Jajeczko tradycyjne – Arkonii, na którym przyjęto pierwszych fuksów do cetusu 2002 kierowanego przez kol. Szymona Kachniarza: kol. kol. Jana Chmielewskiego, Juranda A. Sękowskiego oraz Stanisława Zakrzewskiego.
8 IV filister-dyplomata Andrzej Morstin pouczał mniej wyrobionych kolegów jak się zachowywać w sytuacjach towarzyskich.
15 IV kolejny wykład filisterski; tym razem fil. Wojciech Z. Dziomdziora głośno zastanawiał się czy lobbing to korupcja.
16 – 23 IV Święta Wielkiej Nocy.
26 IV koncert w Filharmonii Narodowej.
29 IV debata oksfordzka dot. przystąpienia Polski do Unii Europejskiej.
6 V koło majowe.
10 V w Auli Kolumnowej SGGW odbył się XLIX Bal Arkonii; Komisarzem był kol. Paweł Nowakowski.
13 V spotkanie kwaterowe, na którym podsumowano niezwykle udany tegoroczny Bal.
17 V Msza Św. za zmarłych i wciąż żyjących członków Arkonii.
18 V koło komerszowe i komersz w sali im. Pietrzaka (PAX).
20 V kol. Maciej Szpalerski – architekt – wygłosił referat „Historyczne zmiany w układzie przestrzennym świątyń chrześcijańskich w świetle historii Kościoła” .
27 V kol. Krzysztof Dziomdziora – popularny Dziomek – zaciekawiał najciekawszymi zagadnieniami astronomii.
3 VI koło sprawozdawczo-wyborcze, na którym wybrano nowe Prezydium; kol. Krzysztof Dziomdziora spełnił swoje marzenie dorównania starszemu Bratu zasiadając na stolcu Prezesa Arkonii, kol. Wojciech Sława Darkiewicz zadowolił się stanowiskiem viceprezesa zewnętrznego, kol. Tomasz Apel został viceprezesem wewnętrznym, kol. Janusz Tomaszewski sekretarzem, a świeżo wybarwiony kol. Wojciech Kuźnia zajął strategiczną pozycję skarbnika.
VI-IX przerwa wakacyjna, w czasie której silna grupa Arkonów i nie tylko już po raz trzeci wyjechała wspomagać oo. Paulinów w remoncie zabytkowego kościoła i klasztoru w Kamieńcu Podolskim. Ponadto we wrześniu miał miejsce eksperyment ze zorganizowaniem arkońskiego „obozu zerowego” dla świeżo upieczonych studentów. Eksperyment, i owszem, odbył się, obóz niekoniecznie. Znakomicie za to udał się ślub fil. Bartłomieja Kachniarza i Małgorzaty Gierałtowskiej.
10 X uroczyste obchody inauguracji roku akademickiego 2003/04. Czyli knajpa.
14 X wykład kol. Tomasza Skajstra o urojeniach i wariactwie.
18 X druga już edycja organizowanej przez KFiFę imprezy tanecznej Rodziny Arkońskiej – Czarnej Kawy.
21 X kol. Łukasz Wojdyga wgłębiał się w mroczne zaułki „rosyjskiej duszy” w czasie półotwartego wykładu „Zaginiona cywilizacja – kultura rosyjska XVIII i XIX w.”
28 X dyskusja o fotografii i fotografowaniu prowadzona i wstępem opatrzona przez kol. Piotra Świderskiego.
4 XI koło listopadowe.
8 XI kol. Ireneusz Kossakowski i Klaudia Robaszewska powiedzieli sobie TAK. Sakramentalne.
11 XI tradycyjny jesienny komersz Konwentu Polonia z Gdańska. W tym roku Polonusi obchodzili swoje 175 urodziny.
18 XI historię polskiej architektury XX w. przedstawił kol. Ireneusz Kossakowski.
20 XI spotkanie Rodziny Arkońskiej w Muzeum Narodowym.
25 XI czy lepiej prowadzić własną firmę, czy pracować w wielkim przedsiębiorstwie – zastanawiali się fil. Paweł Jakubowski, prywatny przedsiębiorca, i przedstawiciel dużej korporacji – fil. Piotr Jeleński
29 XI Wieczornica zorganizowana w prohibicyjnych klimatach lat 20. przez kol. Piotra Świderskiego.
2 XII koło grudniowe.
6 XII przedświąteczna Rybka.
9 XII wykład otwarty: w Collegium Civitas dr Marek Cichocki i red. Piotr Semka analizowali spory o Centrum Wypędzonych.
13 XII opłatek organizowany przez Koło Pań, poprzedzony jesienną Mszą Św. za Rodzinę Arkońską w kościele oo. Dominikanów.
16 XII dyskusja o stanie szkolnictwa wyższego poprzedzona refleksjami filistrów wykładających na warszawskich uczelniach różnego typu.
6 I koło styczniowe.
8 I „spotkanie z historią”, a dokładniej z historykiem - dr. Piotrem Derdejem.
10 I to samo co 11 I ubiegłego roku.
13 I o telewizyjnych serwisach informacyjnych „od kuchni” opowiadał kol. Krzysztof Dziomdziora.
19 I – 9 II ferie zimowe.
10 II koło lutowe.
12 II drugie „spotkanie z historią”.
17 II „Nauka w PRL” – jak to się robiło w tamtych czasach z rozrzewnieniem wspominali fil. fil. prof. prof. Henryk Manteuffel i Andrzej Jeleński.
19 II kolejne spotkanie z Piotrem Derdejem.
27 II Wielki Post zaskoczył Arkonów - w czasie knajpy rozpoczynającej nowy semestr.
2 III koło marcowe.
9 III kol. Tomasz Apel pouczał czego nie robić w ramach „pierwszej pomocy”.
16 III o polskich emigrantach w USA bardziej praktycznie niż podręcznikowo mówił kol. Maciej Popek
23 III mieliśmy okazję wysłuchać ciekawego referatu połączonego z niezwykle zajmującym filmem o gen. Ignacym Prądzyńskim.
3 IV wielkanocne spotkanie organizowane przez arkońskie Panie.
6 IV koło kwietniowe.
8-14 IV przerwa świąteczna.
15 IV Wydział Naukowy nie popuścił – wykład dr. Derdeja w ramach „spotkań z historią”.
17 IV eksperymentalne Jajeczko po Świętach; nieobecni udowodnili, że nie ma to jak tradycja.
20 IV „Jak zwięźle i jasno formułować swoje myśli” zwięźle i jasno tłumaczył kol. Tomasz Jadowski.
4 V koło majowe.
11 V autowiwisekcja – refleksje fil. Zbigniewa Tyszki o Arkonii z perspektywy 125 lat istnienia naszej Korporacji. v 15 V sobotni maraton: koło komerszowe, tradycyjna Msza Św. za zmarłych i żyjących Arkonów i komersz 125 lecia Arkonii.
16 V Msza Św. w Katedrze Polowej WP z okazji 60. rocznicy zwycięstwa II Korpusu filistra gen. Wł. Andersa pod Monte Cassino.
18 V przedwakacyjny wykład kol. Wojciecha Kuźni o turystyce dla studentów.
22 V wesele ojca korporacyjnego kol. Wojciecha Sławy Darkiewicza i Magdaleny Tarnas. Wcześniej odbył się ślub.
25 V wpływem autostrad na środowisko zajął się ochroniarz przyrody - mgr kol. inż. Jakub Rak.
29 V 50. Bal Arkonii w Auli Kryształowej SGGW, okrzyknięty przez zaprzyjaźnionych żurnalistów hitem sezonu. Komisarzowi Piotrowi Świderskiemu i vicekonisarzowi Wojciechowi Sławie Darkiewiczowi składamy serdeczne gratulacje.
1 VI koło sprawozdawczo-wyborcze. Najlepiej sprawujący się Arkoni zostali w Międzynarodowym Dniu Dziecka wybrani do Prezydium Arkonii.
Wojciech Sława Darkiewicz (cetus 2000)
Arkonia, co dalej?
Wiemy, że jednym z podstawowych problemów czynnej Arkonii jest brak nowych członków. Problem ten występuje od paru lat i skłania do refleksji nad formułą działania Stowarzyszenia. Arkoni powinni postawić sobie pytanie: Czy organizacja akademicka przyjmująca co roku 4 nowych członków (czytaj: organizacja 20 osobowa) ma szansę wywierać istotny wpływ na warszawskie środowisko akademickie? Czy jesteśmy w pełni świadomi, że wieloletni dorobek ideowo-wychowawczy nie jest w pełni wykorzystywany lub nawet marnotrawiony?
Według mnie odpowiedź na powyższe pytania jest jasna. Arkonia (zarówno czynna jak i ZFA!) musi podjąć wszelkie kroki by stać się organizacją atrakcyjną dla najbardziej wartościowej młodzieży akademickiej. Formuła działania wypracowana na przestrzeni ostatnich paru lat nie sprawdziła się; Arkonii nie stać na jej kontynuację. Nie chciałbym, by za 30 lat 150-ciu filistrów płaciło czynsz za kwaterę na której będzie spotykało się 10 barwiarzy. Tak jest obecnie w wielu korporacjach zarówno niemieckich, jak i austriackich. Uczmy się zatem na cudzych błędach, póki jest jeszcze na to czas.
Moim zdaniem istnieją dwie podstawowe przyczyny blokujące rozwój korporacji:
- po pierwsze wadliwa (wręcz groteskowa) struktura organizacyjna czynnej A!. Członkowie prezydium i przewodniczący wydziałów stanowią ponad połowę czynnych arkonów. Tak rozbudowana struktura prowadzi do znaczącego przerostu formy nad treścią, co nie oznacza, że nie byłaby dobra dla organizacji zrzeszającej 40-50 członków. Struktura bardziej pionowa, oparta na realizacji konkretnych zadań wydaje się być bardziej odpowiednią dla organizacji w której jest 10 studentów (dane na podstawie kalendarzyka 2003);
- druga przyczyna to wadliwa struktura spotkań. W pierwszej połowie lat 90-tych spotkania otwarte pełniły ważną rolę w przyciąganiu nowych członków. Należy jednak pamiętać, że przy ich organizacji uczestniczyli także filistrzy. Warto zatem wrócić do sprawdzonych wzorców i w tej kwestii zacieśnić współpracę A! czynnej i ZFA! (działania obecnego prezydium wskazują zresztą na tę drogę, a odzew filistrów na liście w sprawie tematyki spotkań był dość duży). Bo przecież nie jedynym plusem spotkań otwartych jest ich interesująca tematyka.
Za kolejną bardzo ważną przyczynę uważam możliwość spotkania rodziny arkońskiej i co za tym idzie tworzenie zachęty dla filisteriatu do przychodzenia na spotkania A! Wydaje mi się także, że z punktu widzenia potencjalnych gości, możliwość pokazania (narzeczonej, przyjaciółce) czym jest Arkonia nie tylko podczas balu i wieczornicy jest czasami czynnikiem w dużym stopniu ułatwiającym ich członkostwo w A!.
Nie jestem przeciwnikiem picia piwa, wręcz przeciwnie piwo lubię. Jednak Arkonia musi być w stanie zaproponować swoim potencjalnym członkom także inną formę spędzania czasu. Właśnie brak takich form doprowadził do tego, że propozycja fil. Maćka Staneckiego dotycząca wynajęcia sali gimnastycznej spotkała się z odzewem jedynie jednego barwiarza. Być może to daleko idące uproszczenie, ale właśnie obecna formuła działania stowarzyszenia jest tego rezultatem, eliminuje bowiem na samym początku studentów prowadzących bardziej aktywny tryb życia.
Kolejną kwestią, moim zdaniem do rozważenia, jest wspólna organizacja jajeczka i rybki przez Arkonię i Koło Pań. 80% członków Arkonii ze względu na brak czasu jest zmuszona do wyboru pomiędzy spotkaniem organizowanym przez Koło Pań lub Arkonię. Jest to niepotrzebne dublowanie spotkań. Utrudnia także gościom poznawanie rodziny arkońskiej.*)
Jednym z nadrzędnych celów Arkonii jest kształtowanie nowoczesnej postawy obywatelskiej w oparciu o jej dotychczasową tradycję. Tradycję, z której jak najwięcej należy czerpać, tradycję, która nie polega jedynie na noszeniu bandy i dekla lub przychodzeniu we fraku na bal.
Witold Wiliński (c. 1994)
*) Powyższy tekst został napisany jesienią 2003 roku przed odrzuceniem w grudniu 2003 r. przez Zebranie Ogólne ZFA! propozycji wspólnych spotkań świątecznych – rybki i jajeczka.
Arkon w Europie, czyli o nadzwyczajnej aktualności Podania Stefana Kozłowskiego
Komersz 125-lecia obchodzimy już w Unii Europejskiej. W takich okolicznościach i wobec zupełnie nowych wyzwań warto spojrzeć na dorobek ideowy Stowarzyszenia i poszukać wskazań na przyszłość. Spośród czterech najważniejszych dokumentów ideowych Arkonii największym blaskiem świeci Podanie Stefana Kozłowskiego.
Unia Europejska, jako instytucja obejmująca większość państw kontynentu, stała się odpowiedzią Europy na globalne wyzwania i płynące stąd konsekwencje dla poszczególnych państw narodowych. Podstawowym sensem jej istnienia jest zwiększenie PKB Europy, szybszy rozwój oraz sprostanie zagrożeniom XXI wieku. Wobec tak sformułowanych zadań i celów UE, jako drugorzędne stawiane są sprawy tożsamości narodowej, kulturowej i obyczajowej poszczególnych, wchodzących w jej skład krajów. Aby zapewnić trwałość instytucjom europejskim, niezbędne okazuje się wytworzenie świadomości europejskiej i odebranie szeregu atrybutów państwom narodowym. Projekt Konstytucji Europejskiej, zakłada wzmocnienie roli ponadnarodowych organów UE. Już nie rządy państw narodowych, na zasadzie jedno państwo - jeden głos, mają decydować w najważniejszych dla Europy sprawach, ale coraz częściej będą to czyniły organy ponadnarodowe, takie jak Parlament Europejski czy zreformowana Komisja Europejska.
W kontekście forsowanego nowego projektu europejskiego sprawy tożsamości narodowej i siły poszczególnych krajów w Unii Europejskiej wystawione zostają na wielką próbę. Od skali zaangażowania narodów w wybory do Parlamentu Europejskiego, od skali organizacji na poziomie lokalnym i regionalnym, od wykształcenia narodowych elit zdolnych do przewodzenia instytucjom europejskim zależeć będzie przyszłość narodów Europy. My, Polacy w konkurencji z sąsiadami mamy wiele do zrobienia. Frekwencja wyborcza nie przekracza u nas zazwyczaj 50%. Samorządy są słabe, zadłużone i często skorumpowane. Organizacje pozarządowe nieliczne i bardzo ubogie. A Polaków zdolnych do przewodzenia organizacjom o zasięgu europejskim jest niewielu. W relacji z Niemcami, Szwedami czy Duńczykami jesteśmy naprawdę słabi. To co jest naszą siłą, to przywiązanie do tradycji i Kościoła oraz brak kompleksów w stawianiu swoich spraw na forum europejskim. Można powiedzieć, że jeśli nikt nam nie będzie przeszkadzał, to będzie bardzo dobrze. A jednak sprawa nie jest tak prosta.
Większość polskich regionów jest, w kategoriach europejskich, biedna. Władze traktują sprawy edukacji i kultury jako najmniej istotne. Finansowane są one jako jedne z ostatnich, po spłacie zadłużenia, wydatkach socjalnych i niezbędnych inwestycjach. Taki stan rzeczy może utrzymywać się przez lata. Najzdolniejsi absolwenci oraz najbardziej twórcze jednostki w poszukiwaniu satysfakcjonującej pracy będą wyjeżdżali ze swoich okolic. Jeśli wyjadą do Warszawy lub innego dużego polskiego miasta, pół biedy. Może się jednak okazać, że ludzie ci wyjadą do Berlina, Londynu, Madrytu lub Sztokholmu, co przy polskiej zdolności do asymilacji w nowych warunkach może oznaczać wynarodowienie. Emigranci, po osiągnięciu zawodowego sukcesu i dojściu do wysokich stanowisk, mogą nie chcieć już reprezentować polskich interesów w Europie. Jest to realne zagrożenie, które stoi przed Polską w najbliższych dziesięcioleciach. Na to zagrożenie, w adekwatnej dla siebie skali, może odpowiedzieć Arkonia.
Z sytuacją zagrożenia narodowego mieliśmy do czynienia w XIX wieku. Nie istniało wówczas polskie państwo a silniejsze ośrodki europejskie, jak Berlin, Wiedeń czy Petersburg wciągały polską inteligencję w orbitę swoich wpływów. Istniały, co prawda, polskie instytucje, jak Bank Polski w Warszawie czy Polska Akademia Umiejętności w Krakowie, ale pod wieloma pretekstami ograniczano ich działalność. Po upadku Powstania Styczniowego wiele z tych instytucji zlikwidowano, a zagrożenie wynarodowieniem stało się naprawdę realne. Upadały polskie dwory i szkoły. Polaków zmuszano nie tylko do lojalności wobec obcych władców, ale również do przyjęcia jako własnego języka zaborców - niemieckiego lub rosyjskiego. W tak dramatycznych dla Polaków okolicznościach narodziła się Arkonia.
Jak dobrze wiemy, cele narodowe stowarzyszenia Arkonia były tajne. Pamięć o procesie Filaretów, egzekucjach i zsyłkach studentów po powstańczych zrywach była na Kresach żywa. Najważniejszym celem było teraz skupienie wysiłków na budowie polskich elit i instytucji. To, co leżało u źródeł Arkonii, w swym podaniu do koła sformułował kandydat Stefan Kozłowski. Dokument ten od razu uznany został za Ideologię Arkonii, był bowiem idealnym rozwinięciem dewizy korporacji: Prawdą a Pracą.
"Cel i moralne obowiązki członków Arkonii formułują się w ten sposób:
Koło Arkonii ma za zadanie wykształcenie i dostarczenie Krajowi ludzi dobrze myślących, połączonych ze sobą solidarnie, dążących do polepszenia położenia Kraju pracą i postępowaniem opartym na pewnych przyjętych zasadach, a mianowicie: przez rozwijanie i popieranie czynnie samodzielnej pracy narodowej nad podniesieniem bytu moralnego i materialnego Kraju, wolnej od niechęci i uprzedzeń do jakichkolwiek warstw w społeczeństwie naszym i ze szczególnym uwzględnieniem potrzeb mniej oświeconych warstw narodu."
Wobec nowych wyzwań, które stają przed Polską, Arkonia ma to szczęście, że może odwołać się do tradycji i pierwszego dokumentu ideowego. Co to oznacza w praktyce? Już od wielu lat Arkoni zdobywają wiedzę i doświadczenie zawodowe w krajach Zachodu. Nie porzucają jednak kraju i starają się wykorzystywać zdobyte umiejętności w Polsce. Niebawem może być jednak tak, że lepszą pracę będzie można zdobyć na Zachodzie. Podjęcie jej i długotrwałe mieszkanie w innym kraju może zaś - nawet u Arkonów - powodować trwałe oderwanie od Polski. Pomocą w zachowaniu ścisłych więzów z ojczyzną służyć będzie Stowarzyszenie. Aby tak się działo, Arkonia musi zdefiniować, co d z i s i a j znaczy być Polakiem.
Na przestrzeni dziejów polskość była definiowana bardzo różnie. Dzisiejszy patriotyzm można streścić czterema słowami: duma, język, tradycja i podatki.
• Duma, to pamięć o wielkości naszego kraju i chęć osobistego zasłużenia się dla ojczyzny. Jest dążeniem do osobistej wielkości.
• Język, to nasza literatura i sposób wyrażania myśli. Może być wysoki i niski. Język wysoki bez naszego zaangażowania będzie zanikał.
• Tradycja, to wszystko, co dziedziczymy z domu oraz bliskie sercu symbole. Zaczynając od potraw wigilijnych, na barwach narodowych kończąc.
• Podatki, to najbardziej praktyczny wyraz patriotyzmu. Możemy je płacić w dowolnym kraju, lecz wybierać musimy Polskę. To samo dotyczy wydawania pieniędzy; nawet na antypodach Europy możemy znaleźć polskie produkty i kupując je, wesprzeć naszą gospodarkę.
W Arkonii uczymy się, że poza zadaniami osobistymi, stojącymi przed każdym z nas, są również zadania społeczne, czyli konieczność oddziaływania na najbliższych w środowiskach zawodowych i towarzyskich. Uczymy się również identyfikować cele narodowe i w tym świetle widzieć pracę zawodową. Ale poza takim, obywatelskim wykształceniem, w Arkonii zdobywamy przyjaciół, z których opinią się liczymy i na których możemy liczyć. Bycie Arkonem wzmacnia w nas poczucie zakorzenienia i dzięki temu uodparnia na pokusy świata. Nikt z Arkonów, którzy po II. wojnie światowej, zmuszeni zostali do pozostania na obczyźnie, nie wyrzekł się Polski. Wierzę, że dzisiaj nam to również nie grozi.
Maciek Stanecki (c.1993)
Uchwała I Światowego Zjazdu Korporacji w Wuerzburgu
Przedstawiciele 70 związków korporacyjnych i pojedynczych korporacji z całego świata, reprezentujący wraz z członkami amerykańskich bractw kilkaset tysięcy korporantów lub ich filistrów, zebrani w Wuerzburgu przy okazji Światowego Zjazdu Korporacji na jubileuszu 600-lecia Bawarskiego Uniwersytetu Juliusza Maksymiliana, na zakończenie obrad stwierdzają, co następuje:
Korporacje akademickie wykazują wspólne cechy:
1. Przywiązanie do ośrodka akademickiego
Korporacje stanowią element uniwersytetu (szkoły wyższej). Własnymi siłami przyczyniają się do kształcenia swoich członków.
2. Dążenie do dobrych wyników w nauce
Korporacje zwracają uwagę na dobre wyniki w nauce swoich członków i wspierają ich np. stypendiami zagranicznymi, własnymi bibliotekami, nagrodami za szczególne osiągnięcia itd. To powoduje, że korporanci z reguły kończą studia szybciej niż inni studenci. W wielu korporacjach studenci mogą pozostawać tylko wówczas, gdy planowo kończą studia.
3. Korporacja jest związkiem na całe życie.
Wszyscy członkowie korporacji wiążą się ze sobą na całe życie, pomagają sobie wzajemnie i poza formalnymi kontaktami pielęgnują przyjaźń. Zasada związku na całe życie różni się od podobnych organizacji – np. klubów – rzeczywistym zobowiązaniem oraz faktem, że przyjmuje się je we wczesnej młodości.
4. Konwenty (Koło)
Wszelkie zagadnienia są omawiane na konwentach i rozstrzygane demokratycznie po parlamentarnej debacie. Konwenty korporacji zaliczają się do najstarszych instytucji demokratycznych. Publiczna krytyka korporacji – świadomie czy też nie – wiąże się z instytucją konwentu. W systemie dyktatury prowadziła ona nawet do zakazu korporacji. Korporacje nie są organizacjami masowymi. Nie dadzą się sterować z zewnątrz. W łonie konwentów nie ma żadnych pozakorporacyjnych środków kontroli. Dlatego suwerenne konwenty stanowią istotę i decydującą właściwość korporacji.
Należy stwierdzić, że każda korporacja jest suwerenna i ma prawo wybierać swoich członków. Jednak wszyscy ludzie w okresie swych studiów, niezależnie od wyznania, koloru skóry, płci czy języka, mogą zostać przyjęci do jednej z wielu różnych korporacji. Nie istnieją przeto ograniczenia dostępu.
Należy stwierdzić, że poszczególne korporacje pielęgnują różne tradycje. Ta różnorodność odpowiada różnorodności społeczeństwa.
Sieć korporacji
Dokonawszy powyższej analizy, obszernie przedyskutowawszy i
zważywszy, że bez zachowania tradycyjnych wartości, które urzeczywistniane są w korporacjach, nie można kształtować przyszłości;
zważywszy, że kontakty między członkami różnych korporacji mają sens, służą wspólnocie i jej celowi;
zważywszy, że osobiste spotkania odpowiadają wspólnej wszystkim korporacjom zasadzie przyjaźni;
zważywszy, że kontakty są pomocne i przynoszą wiele radości,
uczestnicy Zjazdu postanawiają zmierzać ku temu, by ich korporacje przystąpiły do światowej sieci korporacji, która umożliwia każdemu korporantowi gościnę u innej korporacji. Należy przestrzegać zwyczajów i nakazów gościnności, a w razie potrzeby służyć pomocą.
W celu uruchomienia tej globalnej sieci apeluje się do związków korporacji i poszczególnych korporacji o przyjęcie niniejszej rezolucji. Strony internetowe Światowego Zjazdu Korporacji służą pomocą w tym zakresie.
Konwent Seniorów z Kosen (Kosener Seniorenconvent) oferuje swoje biuro w Bielefeld, zaś Konwent z Coburga (Coburger Convent) swoje biuro w Monachium, gdzie można składać stosowne oświadczenia.
Oba związki zgadzają się również, by ich biura zgodnie z odpowiednimi ustaleniami pełniły funkcję punktów węzłowych Sieci.
W celu uniknięcia nadużyć Sieci proponuje się także, by na życzenie wystawiony został każdemu członkowi korporacji dowód, który legitymowałby go jako członka konkretnej korporacji. Wymagane jest potwierdzenie własnej korporacji, fotografia i skromna składka.
Uczestnicy Światowego Zjazdu Korporacji 2002 zgadzają się,
iż ten rodzaj spotkania winien być kontynuowany periodycznie;
że niezaangażowane związki powinny zostać wezwane do współpracy i oficjalnego uczestnictwa, by wypełnić motto Światowego Zjazdu Korporacji 2002 „Spotkania łączą”.
Organizatorzy położyli zasługi dla ruchu korporacyjnego.
tłum. Adam Wiejak
Kamieniec (Ad perpetuam rei memoriam)
Godzina 6 rano, dworzec PKP Warszawa zachodnia. Duże plecaki dzień wcześniej zostawiliśmy w Resursie Obywatelskiej. Zabierze je do kamieńca o.Kazimierz. Razem z nim zabiorą się też bracia Aplowie - Tomek(A!) i Piotrek.
Tak więc stoimy na czwartym peronie: Wojtek Darkiewicz(A!), Michał Laszczkowski(W!) i ja. Za bagaż podręczny (oprócz małych plecaków) służy nam siatka pełna butelek z bursztynowym płynem. Na Dworcu centralnym dosiadają się kolejni Arkoni -Janek Chmielewski, Maciek Popławski i Jurand Sękowski. Przedział zajęliśmy cały. "Bo świętym jest pijaków stan i drwić zeń nie należy".
Stacja w Hrebennem przypomina bazę księżycową. Gdzie wzrokiem nie sięgnąć - pustkowie. Chyba musimy dokupić bilety do Rawy Ruskiej? Kanar zaoferował nam kupno biletów, mówiąc, że "u niego" jest lepszy kurs euro.
Po wypiciu symbolicznego piwa оболонь (na szczęście), udaliśmy się marszrutką do Lwowa. Za sześciu korporantów kierowca policzył sobie 30 hrywien. Jechaliśmy, jechaliśmy, było bardzo gorąco ale w końcu dojechaliśmy. Niestety nie do centrum. Wysiedliśmy na pętli tramwajowej nr 6. bilet po 50 kopiejek, więc po skasowaniu 3hrn od kierownika wycieczki (Wojtka Darkiewicza), ruszyliśmy. Jazda lwowskim tramwajem to niesamowite przeżycie. Kołysze się na boki, trzęsie, podskakuje. Wjeżdża w wąskie, kręte uliczki. Na szczęście w końcu się zatrzymuje i można go opuścić.
Oczywiście najpierw trzeba coś zjeść i wypić. Znaleźliśmy ładny lokal na ul.Hetmańskiej - niedaleko kościoła Jezuitów. Zjedliśmy dobrze i dużo (kol.Laszczkowski nawet bardzo dużo). Niestety nasz szeryf Wojtek nie chciał abyśmy zapłacili za tę ucztę ze wspólnej kasy przeznaczonej na wyjazd (później zresztą i tak nic z tej wspólnej kasy nie wyszło). Każdy z nas musiał się dorzucić aby zebrać 210hrn plus napiwek. Tutaj też muszę pochwalić lokal, karta dań była nie tylko po ukraińsku, ale też po angielsku. Wiedzieliśmy więc co zamawiamy i nie jedliśmy w ciemno (niestety nie jest tak wszędzie). Dalej to już klasycznie. W międzyczasie chcieliśmy jeszcze wynająć sobie pokoje w hotelu. Ale cóż, nie było nas stać na czterogwiazdkowy. Niestety. Humor poprawiło nam za to spotkanie z naszymi przyjaciółmi z Arkonii - Piotrem Świderskim i Tomkiem Jadowskim. Wybrali się oni do Kamieńca jeszcze inną trasą i nasze drogo skrzyżowały się we Lwowie.
Nagle zrobiło się już na tyle późno, że najwyższa już pora aby zacząć martwić się o nocleg. Zaczepił nas starszy pan twierdząc, że jest z Towarzystwa Polskiego i oferując również kwaterę. Jednocześnie przeganiał konkurencję słowami zrozumiałymi chyba w każdym słowiańskim języku. Zrezygnowaliśmy. Na ratunek przyszedł nam kol.Jadowski. Załatwił nocleg za 5$ od sztuki u Polki - p.Julii - przy ul.Stary Rynek 7 (dokładne namiary u Janka Chmielewskiego z A!). Opowiedzieliśmy gospodyni po co jedziemy do Kamieńca a ona jak się potem okazało wzięła kol.Jadowskiego za księdza kierującego naszą wyprawą.
Mamy nocleg. Dostaliśmy klucze od mieszkania i możemy wracać o której zechcemy. Postanowiliśmy zatem zwiedzić Lwów baj najt. Tutaj trzeba zauważyć bardzo ważną rzecz. Zarówno w dzień, jak i w nocy można sobie spokojnie iść ulicą, siedzieć na ławeczce, leżeć na chodniku i pić piwo (tak jest też w innych miastach Ukrainy - sprawdzaliśmy empirycznie). Żadna policja, żadna straż miejska - nic. Żyć nie umierać. Patrol przechodzi i nie reaguje na spokojnych konsumentów. Tą piękną świecką tradycję zdecydowanie trzeba rozpowszechnić na naszym polskim gruncie. A piwo maja przednie. No i przede wszystkim tanie. Najlepsze marki, tj. оболонь, чернігібське, львівське osztują ok.2hrn w sklepie i ok.3 w lokalu. Daje to odpowiednio ok.1,70zł i ok.2,50zł.
Nasi owi dwaj spotkani Arkoni umówieni byli z o.Kazimierzem o 2 w nocy (ale gdzie, to nie pamiętam). Miał ich zgarnąć i zabrać do Kamieńca. Postanowiliśmy dotrzymać im towarzystwa. Janek Chmielewski zaś wolał się wyspać i został aby wypocząć. Wkrótce chęć wypoczynku zwyciężyła także w Jurandzie Sękowskim. Jako osobnik odpowiedzialny za klucze od kwatery zobowiązany byłem odprowadzić Juranda. Oczywiście taksówką (w obie strony). Taksówki bowiem są (oprócz piwa oczywiście) jedną z tych rzeczy, których cena powodowała, że stykaliśmy się z nimi bardzo często. Później także między lokalami ładowaliśmy się w sześciu do jednej taryfy i do następnego. W okolicach drugiej Tomek z Piotrkiem udali się na miejsce spotkania z o.Kazimierzem.
Zostało więc nas czterech na posterunku: Wojtek Darkiewicz(A!), Maciek Popławski(A!), Michał Laszczkowski i ja. Zdarzyło się tak, że mieliśmy problem ze zlokalizowaniem sklepu nocnego. Życie uratował nam Michał. Podbiegł on mianowicie do przechodzącego patrolu milicji. Po chwili prowadzili już go do sklepu. Nie wiem jak on to zrobił i co im powiedział. Wyglądało to tak, jakby mieli go zgarnąć. Z tak zakupioną butelką z czerwonym 40% płynem udaliśmy się pod gmach opery. Zapragnęliśmy jednak obejrzeć nocną panoramę miasta. Trzeba było nam się więc wybrać na Wysoki Zamek, na Kopiec Unii Lubelskiej. Wojtek powiedział, że musimy jechać wołgą i koniecznie czarną i on to nam załatwi jako v-ce zewnętrzny Arkonii. Wszedł więc na ulicę Legionów (a trzeba przyznać, że ruch jak na ok. trzecią w nocy był całkiem spory). Wyciągnął prawą rękę i z gromkim okrzykiem "Halt!" zaczął zatrzymywać samochody. "Wołga?" - "Niet" odpowiadał przerażony kierowca. "No to paszoł won!" i zatrzymuje następny. Nie wiem dlaczego ale lwowscy kierowcy słuchali się go. Na szczęście w końcu znudziło mu się i złapaliśmy pierwszą lepszą taksówkę (czerwona łada). Nie wiem jak wysoki jest ten kopiec ale myślałem, że już nie przestaniemy wchodzić. Widok był jednak wart tej wspinaczki. Stary Lwów... prawie bez latarń - niesamowite wrażenie. No, ale nie przyszliśmy tutaj z pustymi rękoma. Więc panowie zdrowie we Lwowie. Cóż, smakowo to chyba nie trafiliśmy w nasze gusta. Pora chyba będzie zatem wracać. W końcu autobus do Kamieńca mamy o dziesiątej rano. "Musimy" zdążyć. I tak około piątej Welecko-Arkońska wycieczka zasnęła snem sprawiedliwych po nocnym zwiedzaniu Lwowa.
"Głowa boli, Boże broń, Wypiłbym ocean,". Mamy jeszcze jeden dzień na zwiedzanie Lwowa. Trzeba się jednak pomartwić i pomyśleć o transporcie do Kamieńca. Z pomocą przyszła nam p.Julia. Załatwiła nam marszrutkę. Kierowca ma podjechać na dziewiątą wieczór i za brać nas wprost do celu naszej wyprawy.
Po załatwieniu niezbędnych formalności idziemy na miasto. Najpierw śniadanko. Po zaspokojeniu pierwszego głodu i pragnienia, postanowiliśmy jechać na Cmentarz Łyczakowski (nawet tam kasują za bilety). Kierujemy się na Cmentarz Orląt. Najpierw musimy przejść przez cmentarz (symboliczny) Ukraińców poległych w walkach z Polakami. Mauzoleum w kształcie półokręgu, tablice z nazwiskami poległych, wielka kolumna a na jej szczycie archanioł Michał z tryzubem w dłoni. Na Cmentarzu Orląt złożyliśmy kwiaty i zapaliliśmy znicze na jednej z wielu bezimiennych mogił polskich obrońców miasta. Potem jeszcze spacer po starej części cmentarza. Znicze zapaliliśmy także na grobie Marii Konopnickiej. Dalej udaliśmy się na starówkę (tym razem za dnia). Teraz na targ bukinistów. Każdy coś pooglądał, niektórzy coś przedwojennego zakupili. Obiadek, szybkie piwko. Poszliśmy zobaczyć też pałac Potockich. Z zewnątrz prezentuje się wspaniale - całkowicie odrestaurowany. Zajrzeliśmy przez okna - w środku trwa jeszcze remont. Zapowiada się niesamowicie. Ucieszyliśmy się już, że obiekt ten będzie służył ludziom, że powstanie tu jakieś muzeum. Jednak później dowiedzieliśmy się od p.Julii, że będzie to kolejna rezydencja prezydenta Kuczmy. Gdy będzie chciał przyjąć i ugościć jakichś notabli we Lwowie, to do tego będzie mu służył właśnie pałac Potockich. Zwiedziliśmy także grekokatolicką cerkiew Przemienienia Pańskiego. Zaopatrzyliśmy się tam w pocztówkę z wizerunkiem Sługi Bożego Andrzeja Szeptyckiego( abp lwowski zmarły w 1944; głowa kościoła grekokatolickiego).
Nie zakupiwszy nic u bukinistów kol.Laszczkowski odczuwał ogromny niedosyt staroci. Czuł się niespełniony jako znawca i kolekcjoner antyków. Co chwila znikał nam z oczu i kierował swe kroki do licznych antykwariatów w poszukiwaniu bezcennych pamiątek. Zaczęliśmy się nawet martwić, gdyż w pewnym momencie chciał kupić okolicznościowy szklany puchar ZSMP. Na szczęście tym, co mu przemówiło do rozumu, było piwo. Stałym punktem programu wszystkich wycieczek z Polski jest zbiorowe zdjęcie pod Pomnikiem Adama Mickiewicza. Ach ten owczy pęd. Też daliśmy się ponieść i zrobiliśmy sobie fotkę pod wieszczem.
I tak oto powoli zbliżał się czas wyjazdu. Trzeba jeszcze zaopatrzyć się w coś na drogę, no i w drogę. Od razu kimono po tak intensywnym dniu. Spanie w busie i to podczas jazdy ukraińskimi drogami nie jest rzeczą zbyt przyjemną. Nie dane nam było zatem długo drzemać. Na jednym z postojów nasze oczy zachwycił widok wspaniałego gwiaździstego nieba. Przecinała je biała, wyrazista wstęga drogi mlecznej. Żadnej chmurki
Około drugiej dojechaliśmy do Kamieńca (pisząc Kamieniec mam na myśli stare miasto). Hmmm... Śniadanie o dziewiątej, no a później to trzeba będzie pracować. Podzieliliśmy się więc na dwie Samodzielne Grupy Operacyjne. SGO Browar wzięła taksówkę i wyruszyła w poszukiwaniu sklepu nocnego. SGO Żar ruszyła zaś nad Smotrycz w celu rozpalenia ogniska. W ten sposób już po chwili nad Smotryczą rozbrzmiewały burszowskie pieśni i słychać było brzęk butelek. Trzeba zaznaczyć, że gdyby nie kol.Laszczkowski, to nasze ognisko szybko by się skończyło. Wspaniale spisuje się jako dźwignia. Mianowicie nad rzeką leżało złamane drzewo. Było całkiem spore i nie mogliśmy złamać jednej gałęzi. Konar, na który mieliśmy ochotę był dosyć gruby i wysoki na około dwa metry. Wystarczy tylko podsadzić Michała aby złapał się gałęzi, potem pociągnąć go za nogi... i trach - żadna gałąź nie wytrzyma.
Już butelki wypróżnione i fajeczki wypróżnione - pora spać. Udaliśmy się do klasztoru. Świtało. "Do obiadu macie wolne a potem do roboty!" - oznajmił gromkim głosem o.Kazimierz (od razu widać, że to były kapelan wojskowy). Tak więc udaliśmy się na spoczynek. W pokoju zastaliśmy śpiących naszych przyjaciół (kładąc się, część z nich udało nam się zbudzić).
Jest więc nas dziesięciu w Kamieńcu. Arkoni - Tomek Apel, Wojtek Darkiewicz, Tomek Jadowski, Piotrek Świderski, Maciek Popławski, Janek Chmielewski, Jurand Sękowski. Weleci - Michał Laszczkowski i ja oraz Piotrek Apel (brat Tomka, gość Arkonii).
Podczas poobiedniej sjesty zagapiłem się cholera. Nie zauważyłem jak piątka moich lwowskich towarzyszy wymknęła się na zwiad w celu zbadania zawartości pobliskiej knajpy. Nie pozostawało mi nic innego jak pracować. Oczyszczaliśmy z gruzu i śmieci jedno z pomieszczeń przy krużganku.
Na kolacji było już nas dziesięciu - komplet. Tym razem Kamieniec baj najt. Zaczynamy od "Ratusza". Knajpa owa znajduje się niedaleko klasztoru (na Polskim Rynku), w dawnym ratuszu. Obecnie prowadzą ja Ormianie. Na ratuszowej wieży godziny wybija dzwon, który kiedyś wisiał w dzwonnicy klasztornej. Jak się tam znalazł? Cóż, po pożarze klasztoru ktoś się nie bał i za..... . Mimo wielu dziwnych a czasami i niemiłych przygód jakie nas tam spotkały, ów lokal był chyba stałym punktem programu każdego dnia. Argumentem za, który przeważał wszystkie inne, była cena. mianowicie piwo z Kija marki "chmielnickie" kosztowało tam 1,20hrn, to jest jakąś złotówkę. Nie był to jakiś piwny rarytas, ale jak to mówią "Nie ważne co, ważne byle sponiewierało". Doszło nawet do tego, że obsługa zaproponowała nam pewnego dnia abyśmy zamówili beczkę pięćdziesięciolitrową za 80hrn, gdyż w ten sposób będą mogli łatwiej przygotować się na nasz cowieczorny najazd. Rekord pewnego dnia ustanowił Janek Chmielewski (A!). Fakt, że zaczynał gdzie indziej, ale w ratuszu dobił do dwudziestki. Wietrząc okazję na darmowe piwo doczepił się do niego jakiś młody autochton. Po chwili jeden podtrzymywał drugiego i razem śpiewali "Wstawaj, wstawaj, wstawaj, Pijany do domu wracaj...".
Ojcowie planując prace na przyszłość zakupili cegły. Do Czerniowców (80km) jeździli po nie na przemian Stanisław i Tomek Apel. My zaś rozładowywaliśmy je. Oczyściliśmy jeszcze dwa pomieszczenia. W jednym trzeba było skuć tynk. Wydawało się, że będzie dużo roboty. Na szczęście tynk kładli sowieci, więc był to praktycznie sam piach (cement był najwyraźniej komuś wtedy potrzebny). Wystarczyło tylko stuknąć mocniej młotkiem i ze ścian odpadały całe płaty. Trzeba było też obniżyć chodnik w krużganku i zlikwidować kupę gruzu tam zalegającą. Wywieźliśmy taczkami kilkanaście ton gruzu i ziemi. Gdy zrywaliśmy ów chodnik, to odkopaliśmy trochę kości. Nasz przyszły lekarz (Tomek apel z A!) stwierdził, że większość z nich to zwierzęce. Tylko niektóre z nich mogą należeć do gatunku homo sapiens. Zebraliśmy je wszystkie w jedno miejsce. Pewnego dnia, już po kolacji, zebrał nas o.Tadeusz. Przyniósł owe kości i mówiąc, że są święte, kazał nam je całować. Odzewu nie było, więc sam zaczął je całować a ekipa udała się na piwo.
W niedzielę oczywiście nie ma pracy. Podczas mszy kazanie wygłaszał o.Alojzy. "Moi drodzy, kochani parafianie. Pamiętajcie, że sierpień jest miesiącem trzeźwości. Mjesjac trjezwosti..." W tym momencie każdy z nas czuł, że o.Alojzy patrzy właśnie na niego i te słowa nas dotyczą. No tak, pierwsze śniadanie, na które się stawiliśmy, było prawdziwym śniadaniem mistrzów. Każdy poruszał się siłą woli, w głowach szumiało, oczy nie mogły skoncentrować się na jednym punkcie. Tylko o.Kazimiesz stał sztywno i gromkim głosem, jak z ckm-u odmawiał "Ojcze nasz".
Parafia, której proboszczem jest o.Alojzy liczy sobie przeszło 800km². Tak więc oo. aby zadbać o swoje owieczki muszą się sporo najeździć. Po porannej niedzielnej mszy o.Alojzy jedzie do Kołbajówki, Żwańca. O.Kazimierz od rana w rozjazdach (m.in. do Satanowa). Dzisiaj na miejscu został o.Tadeusz. My wybraliśmy się do Kołbajówki. Został Janek Chmielewski - poprzedniej nocy bił ów rekord i musiał odpocząć. Tam dostaliśmy wolne. Pojechaliśmy do Chocimia. Tutaj dziwna rzecz. Inne ceny za wejście dla swoich a inne dla cudzoziemców i to oficjalne ceny. Bez komentarza.
Parkingu przy twierdzy pilnuje wielki pomnik hetmana Piotra Konaszewicza Sahajdacznego - dowódcy kozackiego z okresu bitwy 1621 roku (śmiało można stwierdziić, że Piłsudski pilnujący parkingu przy MON-ie prezentuje się o wiele okazalej). Miejscowe (czyt. ukraińskie) źródła dziwnie opisują dzieje twierdzy i stoczonych pod jej murami bitew. Cały po polsku. Stoi w nim m.in., że ów hetman dowodził całą akcją. O drugim zaś chocimskim zwycięstwie: "Jak wspomina jeden z uczestników walk Jan Sobieski..." Przecież on tam dowodził. Ale mniejsza o to. Widać, że twierdzą ktoś się opiekuje. Mury odremontowane, część odbudowana od nowa. Tylko ta cerkiew Aleksandra Newskiego (zbudowana już przez Rosjan), to w ogóle nie pasuje do otoczenia. W knajpie też tylko jeden zestaw obiadowy. Zupa cebulowa i pierożki z mięsem. Na szczęście rodzaj piwa można sobie wybrać.
Michał Laszczkowski, Maciek Popławski, Jurand Sękowski i ja mieliśmy ochotę popływać w Dniestrze. Zostaliśmy więc dłużej. Potem udaliśmy się do Okopów Św. Trójcy. Tutaj to hr.Henryk stał na czele obrońców ostatniej twierdzy feudalizmu. Bronił stworzonej w ciągu wieków przez własnych przodków bezspornych wartości cywilizacyjnych, ich praw i religii. Świadom nieuchronnej klęski rzucił się w przepaść (no cóż, w końcu był romantycznym poetą). Na gruzach starego porządku Pankracy próbował zbudować szczęście na ziemi. Jawi mu się Chrystus i ten pada martwy z okrzykiem "Galileae, vicisti". Jego idea skazana jest na zagładę?
Wieś Okopy prezentuje się tragicznie. Jedna, asfaltowa droga (nie zniszczona, bo nic po niej pewnie nie jeździ). Po obu jej stronach drewniane w większości chaty. Tutaj przywiązana łańcuchem do płotu pasie się koza, tam dalej kilka krów. Gdy wchodziliśmy do wsi ogarnęło nas dziwne uczucie. Tak jakby wkraczał Wermacht. Żadnej młodzieży. Starcy wyszli przed domy i przyglądali się nam ni to z ciekawością, ni to z pogardą. Za nami biegła dwójka małych, brudnych dzieci...
Z owego bastionu opisywanego w "Nie-Boskiej Komedii" pozostały tylko dwie kamienne bramy. Całość trzymała się całkiem dobrze, gdyż jak wyczytaliśmy na jednej z dwóch zachowanych tablic, w 1906r. Przeprowadzona była gruntowna restauracja. Mimo to kościół (a raczej to, co z niego pozostało) przedstawia sobą tragiczny widok. Ruina porośnięta chaszczami. W miejscu ołtarza - wielka kupa siana. Tam gdzie zakrystia - obora. A na ścianach widać jeszcze fragmenty polichromii. Wyraźny jest herb - Orzeł Biały i Pogoń. Smutny widok...
Wracając dowiedzieliśmy się, że następny autobus do Kamieńca będzie dopiero jutro. Tak więc 20km na piechotę, no chyba, że do tej głównej drogi z 10 i tam coś złapiemy. Idziemy, idziemy i idziemy. Mija nas pijany traktorzysta. Gość jechał z przyczepą pełną siana i to takim slalomem, że sam Herman Meier mógłby u niego brać nauki.
Idąc dalej przekroczyliśmy rzekę Zbrucz. Granica II RP. "Dalej do rzeki Zbrucza, pozostawiając drogę i w.Szczęsnówkę po stronie Polski; dalej do rzeki Zbrucza do ujścia jej do rzeki Dniestru" ("Traktat pokoju między Polską a Rosją i Ukrainą. Ryga 18 marca 1921r." Dz.U. RP, 1921, nr49, poz. 300)
Już myśleliśmy, że będziemy musieli pieszo dojść do Kamieńca, gdy naszym oczom ukazała się nadjeżdżająca taksówka. Niestety kierowca był po pracy i właśnie razem z żoną wracali do domu. Ale jak mówi stare chińskie przysłowie "Mir krutitsja wokół djenieg". Żona powiedziała, że poczeka a nawet na piechotę sobie dojdzie. My zaś spokojnie dojechaliśmy do klasztoru.
Przyjechał corollobus (w postaci lodówki). Dołączyli do nas Krzyś Konopka (Corolla), Tomek dorosz i Gabriel Konopka. Ci to od razu wzięli się do roboty. Widać, że cały rok się obijali i teraz sumienie karze im to nadrobić. Po pożarze klasztoru z 1993r. W pomieszczeniu między sklepieniem kościoła a dachem pozostało mnóstwo pyłu, popiołu, trochę gruzu i śmieci pozostawionych przez budowniczych nowego dachu. Trzeba było to uprzątnąć. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Nietoperze na górze ładowali ten syf w wiadra i na linie spuszczali na dół. Wyglądali jak górnicy po szychcie - cali czarni. My na dole też robiliśmy coś pożytecznego.
Aby dojść do tego pomieszczenia, trzeba było najpierw wejść na wieżę dzwonnicy. Ponieważ Ormianie "przytulili" stary trzystukilowy dzwon, na msze oo. zmuszeni byli dzwonić o wiele mniejszym. Pewnego dnia powszedniego, gdy rozpoczynała się popołudniowa msza, weszliśmy na dzwonnicę i zaśpiewaliśmy oo. "Gaudeamus igitur, Iuvenes dum sumus..."
Dotarł do nas także com.Maciek Klonowski z Konwentu polonia. Skończywszy wojaże po Turcji, Syrii i Jordanii postanowił wpaść do nas do Kamieńca. No i dobrze, zawsze to weselej przy robocie. Wieczorem to i przyjemnie posłuchać przy piwie opowieści o Bliskim Wschodzie.
Michał Laszczkowski wypadł zatem z naszego korporacyjnego współzawodnictwa pracy. Musiał bowiem "koniecznie" spotkać się z Maćkiem. Przecież tak długo się już nie widzieli (komersz Konwentu był przecież aż na początku maja). W okolicach dziewiątej wieczorem, gdy wszyscy opuścili już klasztor w celu spożycia, Michał zrobił się głodny i zaczął lustrować klasztorną kuchnię. Natknął się na o.Alojzego, który od razu zauważył płynne ruchy świadczące o zmęczeniu Michała. Radził mu więc, aby udał się już na spoczynek. Kol.Laszczowski obiecał, że już zaraz się kładzie. Jednocześnie przepraszając rzekł, iż na wniebowzięcie NMP pójdzie do spowiedzi (słowa potem dotrzymał). Ale owego wieczoru udał się do nas do ratusza, gdzie po chwili już padał ze zmęczenia. A gdy już nie miał w ogóle siły, musieliśmy go odprowadzić do klasztoru. Najśmieszniejsze jest jednak to, że następnego ,dnia na tradycyjnym śniadaniu mistrzów, o.Alojzy pochwalił Michała, że tak grzecznie i wcześnie poszedł spać. Szkoda również, że w Welecji nie ma imion piwnych. Kol.Laszczkowski z powodu swoich licznych przygód, dostał od nas imię Dżin. Gdziekolwiek ktoś otwiera butelkę, to Michał zawsze się tam pojawi.
Idąc od klasztoru, tuż przy moście tureckim, łączącym miasto z twierdzą, znajduje się dawna baszta obronna. Obecnie jest tam bar. Pomimo, iż cena za browar wynosiła aż 3hrn 9ale się człowiek robi skąpy), to tez często tam przesiadywaliśmy. Widok stamtąd był niesamowity. Szczególnie wieczorem, zachód słońca nad twierdzą. O tym jak wygląda wschód słońca nad kamieńcem skłonnych było przekonać się tylko trzech z nas. Obaj Piotrkowie (Świderski i Apel) oraz ja. O piątej rano, gdy wstawaliśmy, zrezygnował Piotrek Apel (myślał, że już po wszystkim). Tak więc kol.Świderski i ja udaliśmy się pod twierdzę. Było dosyć chłodno, ale warto trochę zmarznąć aby to zobaczyć. O wschodzie zarówno zamek, jak i stare miasto, prezentują się malowniczo.
Niestety nieuchronnie zbliżał się dzień wyjazdu. Ostatni wypad na piwo i następnego dnia do domu. Czterech z nas postanowiło jeszcze przez tydzień pozwiedzać sobie kresy dawnej Rzeczypospolitej. Reszta następnego dnia udała się w kierunku granicy.
Łukasz Łepecki, Welet (c. 2002)
Drobne różnice - Komersz Talawii, Ryga, grudzień 2002
Czym dla Muzułmanina jest Mekka, tym dla Arkona – Ryga. Nie wiem, czego się spodziewałem – co najmniej burmistrza z kwiatami w ręku i czerwonego dywanu? Może wiwatujących tłumów, gdy nasz autobus z Arkonami wjeżdżał do Świętego Miasta? Minimum moich oczekiwań było to, że każdy mieszkaniec będzie chodził w deklu, a jeśli nie – to się ukłoni lub przyjaźnie uśmiechnie i zamacha.
Ale od początku. Do Rygi dojazd jest dobry, taniej wychodzi niż do Gdańska. Autobus przyjemny: interkom (dopóki kierowca nie poprosił nas, byśmy dali mu już spokój) i telewizor, który na szczęście po godzinie udało mi się unieszkodliwić (straszne gnioty nam puszczano). Gdy już telewizor nie przeszkadzał, zabawialiśmy współpasażerów wesołymi piosenkami i inteligentnymi rozmowami.
Stolica Łotwy przywitała nas wschodzącym słońcem, rześkim powietrzem i... ichnim Pałacem Kultury. Ludzie mili, choć jednak bez dekli, a kobiety – piękne (ostrzeżenie nr 1 - nie mówić Łotyszom, że ichnie i nasze dziewczyny są piękne, bo wspólna słowiańska krew. Gdy tak powiedziałem pewnemu Talawowi, ten delikatnie coś bąknął, odwrócił się i poszedł tam, gdzie mnie nie było. Dla nich „słowiańska krew” to przecież widomy znak obecności nielubianych Rosjan).
Po uzupełnieniu zapasów alkoholu podążyliśmy w kierunku wskazanego adresu. Podobno wyszedł po nas przewodnik, ale nie trafił czy coś. Po dojściu do kwatery (kwatera jak kwatera, normalna – drewniany pałac sprzed 150-ciu lat) podjęto nas miło i praktycznie – obfitym śniadaniem złożonym w połowie z ciastek. Nasz przewodnik znalazł się; był nim sympatyczny człowiek, czynny barwiarz, mimo zdaje się przekroczenia 35 lat.
Mieliśmy jeszcze kilka godzin do komerszu, więc ruszyliśmy w miasto. Jak wygląda Ryga? W centrum – coś jak nasza Piotrkowska w Łodzi – domy równe wysokością, ładne, czyste, na ogół klasycystyczno-eklektyczne, ulice równe, czyste, ludzie zadbani, samochody niezłe. Miło. Starówka śmieszna trochę – tak zadbana, że wyglądała jak wielka makieta; niektóre domy odbudowane przed kilku laty, mimo że „barokowe”. Najfajniesza jest chyba część Rygi poza centrum – całe ulice drewnianych budynków, czasami pałacowych, czasami normalnych czynszówek. Pachnie tam cudnie drewnianym miastem, tak musiało wyglądać, pachnieć i brzmieć w Rydze w 1879-tym, tak WYGLĄDA nasza kwatera. Niski, rozłożysty budynek, prosty, surowy wręcz. Poczułem gulę w gardle.
Po raz drugi równie silny sentyment złapał mnie, gdyśmy stanęli w karcerze Uniwersytetu, gdzie wciąż wyraźnie spoglądają ze ścian wpisy jego arkońskich gości.
Po południu byliśmy znowu u gościnnych Talawów. Kwatera duża – piwnica, dwa piętra i poddasze. W piwnicy znajdują się pomieszczenia do zabawy mniej oficjalnej, wystrój surowy ale praktyczny – ławy, ciężkie, drewniane stoły, kominek. Niestety nie było womitorium. Parter reprezentacyjny (jeśli pominąć fakt, że na osi wejścia znajduje się nie sala prezydialna, ale toaleta). Sala prezydialna duża, wyposażona w bogate, ozdobne krzesła, stoły, rozłożysty herb, a ściany ozdobione portretami filistrów, herbami innych korporacji, listami odznaczonych podczas wojny (choć przez delikatność nie rozwinę tematu tych odznaczeń). Po drugiej stronie hallu z szatnią wielkości niemalże naszej sali prezydialnej znajduje się sala bilardowa, też bogato urządzona, oraz przestronna kuchnia. Przez tę kuchnię przechodzi się do pomieszczeń gościnnych, tj. dwóch pokoi i toalety. Jednocześnie są to jedyne pomieszczenia, gdzie mogą przebywać kobiety, dlatego jest tam też osobne wejście z zewnątrz. Z hallu paradne schody prowadza na piętro, gdzie są: biblioteka, pokój nauki, internetowy, magazyn sprzętu do ćwiczeń szermierki, oraz pokój filisterski (miękkie fotele, obrazy, szafy z książkami, dębowy stół). Jak wspomniałem, jest tam też poddasze, ale zdaje się nie za bardzo wiadomo, co z nim zrobić.
Na komerszu byłem jedynym Arkonem. Przyjechali razem ze mną trzej Weleci: fil. B. Kachniarz (jako Welet), naonczas fuks M. Laszczkowski, oraz kandydat na fuksa – P. Kornobis, któremu pozwolono wziąć udział podczas całych uroczystości, a nawet przyodziano w dekiel fuksowski. Długo nie przemawiałem, podobnie z resztą jak pozostali, poza prezesem Talawii, a jako prezent daliśmy min. 3/4 żołądkowej gorzkiej, co się b. podobało. Strawę podano praktyczną – fasola z tłuszczem i czymś tam. Bardzo skuteczny środek przeciw zbyt szybkiemu upiciu się (ostrzeżenie nr 2 – nieprawdą jest, że wypicie szklanki oleju zapobiega upiciu się. Pomijając, że ohydne, to działa na krótką metę. Owszem – ścianki żołądka wpierw uodparniają się na alkohol, potem jednak nagle zapora przestaje działać, a organizm wchłania momentalnie cały przyswojony woltaż, i delikwent po prostu usypia w przeciągu kilkunastu sekund. Proszę spytać się kol. M.L).
Cały komersz przebiegał po łotewsku, jednak wszyscy mówili po angielsku, więc nie było problemu z porozumieniem się. Problemy mogą pojawić się natomiast inne – np. podczas części nieoficjalnej śpiewaliśmy różne piosenki, ja – podpierając się śpiewnikiem. Gdy zaintonowano kolejną, nachylił się do mnie jeden z filistrów i powiedział poważnie patrząc mi się w oczy, że to jest piosenka legionowa. Ja na to że nie wiedziałem, że i Oni mieli swoje Legiony, i że to bardzo fajnie, i dalej śpiewałem. Potem dowiedziałem się, że ich legiony to nie lata 1918-20, ale 1941-45, reszty zaś się można domyśleć.
Komersz przebiegł sprawnie. Sztychowanie wg ich rytu, tj. każdy z sąsiadem z naprzeciwka. Wbrew temu, co myślałem wcześniej, jest to bardzo piękna i wzruszająca chwila. Z innych różnic w comment warto wymienić: zamiast stukania w blat na znak aprobaty szurają stopami, zapiewajło ma w obowiązku stać podczas śpiewania i dyrygować deklem. Ciekawy jest obyczaj, że gdy już komersz osiąga późne godziny, fuksy ustawiają na środku sali piramidę ze stołów i krzeseł, po czym po kolei wdrapują się na jej szczyt (kilka metrów) i śpiewają bądź rymują, a wygrywa ten, kto najbardziej sprośny wiersz skleci. Niestety, pod koniec komerszu gospodarze woleli chyba bawić się już we własnym gronie, więc poszedłem spać. Przedtem jednak wybrałem się z fajką na spacer po nocnej Rydze. W przeciągu kilkunastu minut spotkałem dwa razy (była może trzecia w nocy) fuksów innych korporacji targających zapasy piwa.
Ranek. Uff – ciężki. Dość powiedzieć, że wyjazd mi się zwrócił bardziej niż moim towarzyszom, gdyż oni za te same pieniądze byli w Rydze raz, a ja – aż trzy razy.
Warszawa, kwiecień 2003 r.
Ireneusz Kossakowski
(c. 1998)
Nie oddamy Rygi
Kupowanie biletów do Rygi na dworcu PKS Warszawa Zachodnia to zuchwałe rzemiosło. Już w czwartek nie było w kasie biletów. Spowodowało to w mieszanej, arkońsko-weleckiej ekipie zrozumiałą niepewność. Tymczasem podstawiony w piątek wieczorem autobus był zapełniony co najwyżej do połowy i bilety można było bez problemu kupić u kierowcy. Tak też uczyniliśmy i drużyna w składzie Ireneusz Kossakowski, Michał Laszczkowski, Piotr Kornobis i niżej podpisany parę minut po osiemnastej ruszyła w drogę. Humory dopisywały, więc tylko pro forma utwierdzaliśmy je piwem. Jechaliśmy na 102 rocznicowy komersz łotewskiej korporacji Talavija, który miał się odbyć nazajutrz, 14 grudnia 2002 r.
Ryga powitała nas o poranku, trzaskającym mrozem. Nic więc dziwnego, że żwawo ruszyliśmy na kwaterę naszych gospodarzy, czasem tylko się zatrzymując, a to w sklepie monopolowym, a to przy gmachu Uniwersytetu Łotewskiego (dawna Politechnika Ryska) przy bulwarze Rainu, a to wreszcie, by pogawędzić z obywatelem z Saratowa. Talawowie przyjęli nas tak, jak to mają w zwyczaju – gościnnie.
- Czujcie się jak u siebie w domu! – powitał nas miły (choć nieco narwany) Janis Andersons.
Zwiedziliśmy dom kwaterowy. Na dole pokazano nam sporych rozmiarów salę konwentową ze stołem prezydialnym, trzema zielonymi fotelami i rzeźbionym w drewnie herbem Talawii (ten herb i sztandar są oryginalne!). Na ścianie naprzeciw prezydium wisi herb Welecji, podarowany Łotyszom kilka lat temu przez fil. Ziemowita Jasińskiego, powszechnie w Talawii wielbionego. W sali powieszone są też fotografie co wybitniejszych filistrów oraz tableaus ze zdjęciami założycieli, odnowicieli i Talawów, którzy po I wojnie światowej walczyli o wolność Łotwy w szeregach korpusu studenckiego. Pech chciał, że odznaką oddziału był prasłowiański znak ognia, do tej pory zresztą popularny w łotewskiej sztuce ludowej, choć zakamuflowany między niepozornymi zygzakami. W kącie – fortepian, na którym grał później jeden z przedwojennych filistrów, 90-latek przypominający z racji patriarszej brody – podstarzałego Rumcajsa.
Obok sali konwentowej jest jeszcze podłużna sala niewiadomego przeznaczenia (stoi w niej stół bilardowy, ale w żaden sposób nie wyczerpuje to potencjału pomieszczenia). W tej sali wisi na ścianie herb Arkonii, sporządzony przez fil. Marcina Strzembosza tak ciemnymi odcieniami, że przez pewien czas panowało w Rydze przekonanie, że barwy nasze są czarno-biało-czarne. Dalej szatnia, toaleta, sporych rozmiarów kuchnia i pomieszczenia gościnne.
To nie koniec. Jest jeszcze piwnica, składająca się z dwóch sporych knajp umeblowanych ławami z grubych dech i przyozdobiona pamiątkowymi zdjęciami (na jednym z nich uważny obserwator dostrzeże Mariana Marcinkowskiego i Jerzyka Mycielskiego!). Na ścianach wiszą też fanty – m.in. szabla ofiarowana przez Arkonię na 100-lecie i sztylet – prezent estońskiej Vironii na 101-lecie. Była też wielka, dwuręczna piła, dar żeńskiej korporacji Imeria, z inskrypcją „Facta non verba”. Wyjaśniono nam potem, że obie organizacje wiążą serdeczne stosunki i że zdarzały się nawet śluby międzykorporacyjne. Ryżanie zgodnie twierdzili, że językowi łotewskiemu obce są idiomy, które w związku z tą piłą chodziły nam po głowie.
Pierwsze piętro ma charakter bardziej specjalizowany: biblioteka, sala szermiercza, komputerowa i pokój klubowy. Jeszcze wyżej jest poddasze, ciemne i brudne, ale kryjące niezwykłą kolekcję około metra sześciennego kapsli, rzecz jasna od piwa.
W latach okupacji sowieckiej (innego terminu na określenie lat 1944-1991 raczej się na Łotwie nie używa), kwatera była zajęta przez intendenturę Armii Czerwonej. Dzięki temu przetrwała mało zdewastowana. Zachował się nawet niewielki witraż z herbem korporacji, nad wejściem od ulicy. Oryginalne są też tarcze herbowe wszystkich łotewskich korporacji wmurowane w sali konwentowej, na ścianie pod sufitem; trzeba je było tylko odmalować. Kiedy komunizm zaczął się rozsypywać, filistrzy Talawii wyperswadowali naczelnikowi wojskowemu, że jego dni są na Łotwie policzone i zdobyli jego autograf na akcie zwrotu nieruchomości. Z rozpędu zgodził się na to i mer miasta, dzięki czemu kartelowa siostra Welecji odzyskała swą kwaterę, zanim powstały łotewskie procedury reprywatyzacyjne, a może i samo państwo. Szczęśliwie oszczędzono nam detali co do wysokości i odbiorców związanych z tym gratyfikacji.
Wszystkie sale podzielone zostały przepierzeniami, które trzeba było usunąć i cały dom doprowadzić do porządku. Remont prowadzony jest sukcesywnie siłami filistrów. Odrestaurowany jest już właściwie cały dół (poza pokojami gościnnymi, co miało jednak ten plus, że bezpośrednio zapoznawaliśmy się z osiągnięciami cywilizacji radzieckiej w dziedzinie instalacji sanitarnych), a na górze roboty prowadzone są w sali szermierczej.
Filistrzy Talawii to generalnie ludzie rzutcy i ofiarni, o czym świadczą choćby piękne drewniane krzesła, robione na specjalne zamówienie i przyozdobione herbami korporacji. Na początku lat 90. dolar osiągnął zawrotną cenę. Talawowie nie przegapili tego momentu i natychmiast zamówili większą partię krzeseł, po pięć dolarów sztuka.
– Niestety okazało się – opowiedział mi fil. Andris Staklis - że użyto do nich komunistycznego kleju i krzesła zaczęły się rozchodzić. Kupiliśmy narzędzia, nowy klej, przyuczyliśmy fuksów i każdego tygodnia 3-4 krzesła są klejone na nowo. W ciągu roku powinno być po problemie.
Filister Staklis jest prezesem Talawii na obczyźnie. Talawia ma bowiem, w odróżnieniu od korporacji polskich, rozbudowaną organizację w USA, Kanadzie i Australii; słabszą w Europie Zachodniej. Łotysze na emigracji potrafili zachęcić swoich synów i innych rodaków do wstąpienia w szeregi korporacji. Powstało kilkanaście ośrodków zagranicznych, skupiających w sumie ponad 280 filistrów, z tego tylko kilku przedwojennych, 7 barwiarzy i 10 fuksów. Talawia zaczęła swoje średnie pokolenie przyjmować już w latach 50. Nie obyło się bez sporów; niektóre koła regionalne postanowiły, że nie będą się w to angażować. Jako że w demokracjach Zachodu nie było konieczności zachowania konspiracji, do powojennej Talawii przyjmowano właściwie każdego Łotysza. Zagadnienie „Kto jest Łotyszem?” rozstrzygnięto bardzo prosto – ten, kto mówi po łotewsku. Innych nie przyjmowano, co najwyżej sugerowano im nauczenie się języka i powtórną próbę. Są za to Eriks Humeyumptewa i jego brat Aleksandrs, których ojciec jest autentycznym Indianinem. Zdaje się, że w tej chwili Talawia zagraniczna traci impet, bo pokolenie wnuków jednak się wynarodowiło i wrosło w nowe ojczyzny, zaś starzy poczuli potrzebę powrotu do Rygi i tu chętnie spędzają emeryturę.
Daje się zauważyć rozszczepienie Talawii na części – ryską i zagraniczną. I tu, i tam przyjmowani są nowi członkowie, toczy się korporacyjne życie. Sądzę jednak, że niemożliwe jest osiągnięcie takiego stopnia przyjaźni i zżycia, jaki kultywujemy w Arkonii.
Rozmawialiśmy z byłym oldermanem, o stanie liczebnym korporacji. Okazało się, że członków czynnych jest ponad 35, filistrów 70, a fuksów zazwyczaj 20-30 (obecnie 15).
- Kiedy ja byłem oldermanem miałem 36 fuksów. Praca z tak wielką grupą była bardzo ciężka, jak... – przerwał, szukając angielskiego słowa. Skończył po rosyjsku – Katorga!
Do komerszu było jeszcze sporo czasu. Postanowiliśmy więc, póki dnia, zwiedzić miasto, ze szczególnym naciskiem na uniwersytecki karcer. Zwiedzanie z przewodnikami – znanym już Janisem i ogromnej postury Intarsem - było o tyle miłe, że zobaczyliśmy domy kilku korporacji, w tym Concordii Rigensis (obecnie Fraternitas Lataviensis) i wieżę prochową, należącą dawniej do niemieckiej Rubonii. Dowiedzieliśmy się, że sporo zabytków, w tym ratusz i okazały Dom Czarnogłowych było z niewiarygodnym pietyzmem zrekonstruowanych w roku 1999. Część starych kamieniczek odbudowano w dawnym obrysie, ale według zupełnie nowego projektu.
Sam karcer jest oczywiście wspaniałą pamiątką dla wszystkich Arkonów i Weletów. Można obejrzeć sobie wpisy naszych szanownych filistrów, którzy wylądowali w kozie za pijaństwo i warcholstwo, a Bóg wie, co jeszcze. Niestety, daje się zauważyć postępującą dewastację tego unikatowego zabytku (drugi taki zachował się tylko w Heidelbergu). Byle jak, zasłaniając część rysunków, wstawiono kaloryfery. Na suficie i ścianach widać pęknięcia. W kącie sporych rozmiarów grzyb. Stan jest znacznie gorszy niż ten, który widziałem jeszcze przed trzema laty. Karcer ginie i jeżeli jego rozkład nie zostanie zahamowany, zostanie tylko wspomnieniem.
Muzeum uniwersyteckiemu przekazaliśmy herb Welecji, taki sam jaki jest na kwaterze Arkonii i Talawii. Najzabawniejsze jest to, że najpierw dostaliśmy go od Talawów, którzy wytłumaczyli nam, że sami mają dwa i z tym jednym nie wiedzą co robić, a przekazanie do muzeum byłoby pomysłem niegłupim, ale jakoś nigdy się nie złożyło.
Po wizycie na uniwersytecie zjedliśmy jeszcze obiad w sympatycznej knajpie, stylizowanej na ludową. Stylizacja poszła tak daleko, że na suficie widoczny był fragment plafonu z jakąś scenką rodzajową.
– To nie zabytkowe – uspokoił mnie Intars – to tylko tak wygląda.
Warto odnotować, że wypiliśmy tam najlepsze piwo podczas całej wizyty, w ciekawy sposób kwaskowate i cierpkie Użavas jasne (ciemne też było bardzo dobre). Dostaliśmy też lokalną potrawę, składającą się z grochu, czy też specyficznej fasoli, ze słoniną.
Po naszym powrocie na kwaterę, sala konwentowa była już gruntownie przemeblowana. Poustawiano w niej ławy, w trzech rzędach, w ten ciekawy sposób, że były one równoległe do prezydium, a nie jak u nas – prostopadłe. W wyniku tego 1/3 obecnych siedziała do przewodniczącego tyłem i nikt się tym nie przejmował. Nikt się też nie przejmował starszeństwem korporacyjnym. Starzy filistrzy siedzieli razem z fuksami, a pomiędzy białe dekle Talawów harmonijnie wplotły się kolorowe czapeczki zaproszonych delegatów. Nas usadzono po lewicy prezydium, głownie z kolegami, których mieliśmy już okazję poznać.
Związany był z tym pewien dość przykry i przeze mnie spowodowany incydent. Otóż gdy wyszło na jaw, że Piotr Kornobis jest w Welecji tylko gościem, a nawet nie fuksem, gospodarze byli niepocieszeni i stwierdzili, że do komerszu mogą dopuścić tylko osoby gwarantujące comment, czyli skorporowane. Po wyjaśnieniu przyczyn mojej samowolki, gospodarze zafrasowali się, ale widać było, że szukają jakiegoś kompromisowego wyjścia. W końcu zaproponowali, żeby Piotr dał słowo, że będzie przestrzegał zwyczajów korporacyjnych i dali mu w prezencie ryską czapkę korporacyjną, tyle że bez cyrkla z boku. Przyjąłem od Piotra słowo i w ten sposób stał się on niejako moim personalnym fuksem. Jako taki został wpuszczony komersz i nawet się sztychował! Skończyło się więc szczęśliwie, ale nie mam zamiaru tego powtarzać.
Komersz zaczął się oczywiście od mów i pieśni. Nie śpiewano hymnu narodowego; wystarczyły pieśni korporacyjne, w tym znana nam pieśń otwarcia i jeszcze lepiej znane „Gaudeamus”. Na Łotwie, co ciekawe, na znak aplauzu nie uderza się rękami czy kuflami w stół, lecz szura nogami po podłodze.
W imieniu Arkonii mówił Irek Kossakowski, który cieszył się z dobrych stosunków między korporacjami i wstępnie zaprosił Talawów na wiosenny bal. W prezencie wręczył kolorowy album o Warszawie. Ja opowiedziałem o reaktywacji Welecji i do „morituri vos salutant”, które dawniej powiedział w tej samej sali fil. Jasiński dodałem „non omnis moriar”. Odpowiedziało mi pełne entuzjazmu szuru-buru pod stołami. Oprócz albumu o Polsce wręczyłem dużą butelkę żołądkowej gorzkiej, co spotkało się z jeszcze radośniejszym szuraniem. Przy okazji wyszło na jaw, że na Łotwie nie ma zwyczaju wznoszenia toastów po każdym przemówieniu i po mowie Irka gospodarze nie zorientowali się, że wypada wychylić nasze zdrowie. Dopiero po moim toaście wznieśli Vivat Crescat Floreat za Arkonię i Welecję.
Ciekawą cechą części oficjalnej komerszu było to, że po każdej mowie zarządzano krótkie kolokwium, dzięki czemu podniosła atmosfera nie nużyła i można było wymienić z sąsiadami parę zdań, zaspokoić głód i pragnienie.
Ostatnimi punktami było sztychowanie, w którym brali udział parami wszyscy uczestnicy komerszu, łącznie z fuksami i Gaudeamus.
Podczas części nieoficjalnej sporo śpiewano, rzecz jasna po łotewsku, zachęcając nas do włączenia się. Z pomocą śpiewników dukaliśmy coś w rodzaju: „Braliu garu, kuopibz waru, jutot mani szauba zuud!” Po którejś z piosenek sąsiad z prawej powiedział mi, że była to pieśń legionowa. Nie było rady, trzeba było drążyć. Okazało się, że „Legiony” to formacje łotewskie, które walczyły z bolszewizmem u boku oddziałów niemieckich.
– No pięknie – powiedziałem. – Następnym razem jak będziecie śpiewali piosenki jakichkolwiek sojuszników Niemiec w czasie II dojny światowej, to mnie uprzedźcie.
Po chwili wstał jakiś starszy filister i zaintonował.
– To piosenka o miłości i o dziewczynie – wyjaśniono mi – ale istotnie, śpiewana przez legiony.
– O, ta jest correct – skomentowano następną.
Mój rozmówca, widząc brak entuzjazmu, zaczął tłumaczyć okoliczności zewnętrzne – fakt, że Niemcy przyszli po rocznej okupacji sowieckiej. Powiedział też, że część legionów odmówiła Niemcom posłuszeństwa, poszła do lasu i walczyła z oboma wrogami. Wreszcie, piosenki legionowe, były za komuny mocno tępione. Śpiewanie ich nabrało więc dodatkowego smaczku – nie były wykonywane w poparciu dla Hitlera, ale przeciwko Sowietom.
– Ja to wszystko rozumiem – odpowiedziałem – ale jednak mnie uprzedzajcie.
Jakby w odpowiedzi zaproponowałem im piosenkę „nie do przyjęcia na Litwie, Białorusi i Ukrainie, w Rosji, Chinach i Wietnamie”. Obecnych zmroziło. Wyjaśniłem więc, że piosenka z całą pewnością nie jest antyłotewska.
– Nie oddamy Wilna! – zaintonowałem.
Jako że słowa proste, a język podobny do rosyjskiego, piosenka okazała się w sumie zrozumiała i oblicza słuchaczy zaczęły się rozpogadzać. Zwłaszcza, że krążyła już żołądkowa gorzka w pięknym srebrnym pucharze, ofiarowanym przez Vironię na 25-lecie Talawii.
Później dowiedziałem się, że podobne spięcie w sprawie łotewskich legionów miał Piotr Kornobis. On dokopał się jeszcze głębiej – aż do legionów, które po I wojnie światowej walczyły po stronie bolszewickiej. Jesteśmy na takie dyskusje widać skazani i trzeba się z tym pogodzić.
Ze zwyczajów komerszowych warto wspomnieć jeszcze o Olimpie. Szczęśliwie, nie ma on nic wspólnego z Himalajami. Oznacza zestawienie koło siebie trzech stołów, na nich dwóch stołów, na nich jeszcze jednego stołu i wreszcie na szczycie – krzesła. Wspięcie się na tę całą niepewną konstrukcję daje przywilej recytowania sprośnych wierszyków. Na Olimpie wolno mówić wyłącznie mową wiązaną, a pić – wyłącznie napoje Bogów (co najmniej wino).
Komersz trwał jeszcze dość długo i odbywał się w podgrupach, podczas gdy kolejni Łotysze wymykali się na mróz po angielsku. Nam to nieszczęście nie groziło, ale po kolei porywały nas szpony Morfeusza.
Następnego ranka wstaliśmy świeży i wypoczęci około 15.00. W zapadającym zmroku niespiesznie zjedliśmy Katerfrühstück i o 16.45 rozpoczęliśmy przemarsz ulicami Rygi w kierunku dworca kolejowego, gdzie o 17.00 miał na nas czekać autobus relacji Tallin-Warszawa. Czekał. Przy okazji wyszło na jaw, że czekał tylko na nas i że z kwatery na dworzec jest piechotą dokładnie 15 minut.
W poniedziałek o trzeciej nad ranem Warszawa powitała nas trzaskającym mrozem...
Warszawa, styczeń 2003
Bartłomiej Kachniarz
(c. 1995)
Śp. Edward Ruszczyc
Edward Ruszczyc nierozerwalnymi nićmi był związany z rodzinnym Bohdanowem na Wileńszczyźnie, który musiał opuścić na zawsze w 1944 roku
Urodził się 27 grudnia 1915 roku w Wilnie. Był najstarszym synem Ferdynanda Ruszczyca wielkiego polskiego malarza okresu Młodej Polski i Reginy z Roucków Ruszczycowej. Po ukończeniu gimnazjum i krótkim pobycie na Uniwersytecie Stefana Batorego (Wydział matematyczno-przyrodniczy) w Wilnie, wstąpił na Wydział Elektryczny Politechniki Warszawskiej.
Jesienią 1937 roku został przyjęty do Korporacji Akademickiej Arkonia, a rok później otrzymał jej barwy. Jego oldermanem był Roman Nowicki, a konfuksami m.in. Jan Nielubowicz, Tadeusz Tabor, Jan Schiele i Wieńczysław Wagner.
W 1936 roku umiera jego Ojciec, a w niespełna trzy lata później w lutym 1939 roku traci Matkę. We wrześniu 1939 roku po zajęciu Wilna przez wojska sowieckie przekracza zieloną granicę z Litwą Kowieńską z zamiarem przedostania się na Zachód do tworzącego się we Francji Wojska Polskiego. Niestety choroba uniemożliwiła Mu zrealizowanie tego zamiaru.
Do wybuchu wojny rosyjsko-niemieckiej w czerwcu 1941 roku był zatrudniony jako pracownik fizyczny na kolei, a następnie jako robotnik przy budowie Szkoły Technicznej na Antokolu w Wilnie w charakterze pomocnika dekarza, kowala, zbrojarza, a w końcu jako kreślarz.
W czerwcu 1941 roku powrócił do Bohdanowa, gdzie do kwietnia 1944 roku starał się doprowadzić, ten całkowicie ogołocony z inwentarza żywego i martwego, majątek do poprzedniego stanu. M.in. w 1943 roku odbudował spalony przez partyzantów sowieckich młyn bohdanowski, uwieczniony na wielu obrazach Jego Ojca.
Udokumentowana genealogia rodu Ruszczyców sięga początków XVI wieku. Na przestrzeni pięciuset lat w rodzinie Ruszczyców było wielu żołnierzy, którzy walczyli w obronie Ojczyzny. M.in. Jerzy Ruszczyc, którego dzieje znalazły oddźwięk na kartach powieści Henryka Sienkiewicza pt. „Pan Wołodyjowski”. Rotmistrz Damian Ruszczyc, żołnierz króla Jana III Sobieskiego, który wsławił się wielkim bohaterstwem w czasie odsieczy wiedeńskiej w 1683 roku, co z kolei zostało opisane w powieści Fryderyka Skarbka pt. „Damian Ruszczyc”.
W kwietniu 1944 roku Edward Ruszczyc przedostał się do Warszawy, gdzie brał czynny udział w Powstaniu Warszawskim jako żołnierz AK w I kompanii IV Zgrupowania „Gurt”. Do upadku Powstania Jego oddział walczył na pierwszej linii frontu wzdłuż nieparzystej strony ulicy Chmielnej, naprzeciwko Hotelu Polonia, Dworca Głównego i Hotelu Astoria. Z Warszawy do niewoli wyszedł 5 października 1944 roku przez Ożarów; następnie obóz jeniecki w Lamsdorfie (Łambinowice). 25 października 1944 roku trafił do stalagu XVIII C w Markt Pongau niedaleko Salzburga w Austrii. 1 maja 1945 roku pilnujący obozu żołnierze Wermachtu odstawili powstańców do granicy szwajcarskiej. Został internowany, a następnie wcielony do II Dywizji Strzelców Pieszych gen. Bronisława Prugar-Ketllinga. W grudniu 1945 roku wyjechał do Paryża, a w końcu kwietnia 1946 roku powrócił do Polski.
W 1949 roku ukończył z tytułem magistra inżyniera przerwane przez wojnę studia na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej i rozpoczął pracę w Instytucie Elektroniki w Warszawie Międzylesiu, gdzie pracował do emerytury w 1980 roku.
W 1951 roku ożenił się z Krystyną Lachowicką-Czechowiczówną z Chocieńczyc na Wileńszczyźnie.
W 1956 roku został niesłusznie aresztowany i spędził 3 miesiące w więzieniu na Rakowieckiej. Po wojnie decyzją MON został awansowany do stopnia porucznika rezerwy WP, a w 1964 roku został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.
Był zapalonym fotografem, bibliofilem, kolekcjonerem i melomanem. Zamiłowanie do muzyki wyniósł z domu rodzinnego. Przez ponad 50 lat z żoną Krystyną byli stałymi bywalcami Filharmonii i Opery. Pasjonowała Go historia architektury i sztuki, podróżował po Europie i poznawał jej kulturę.
Będąc na emeryturze zajął się opracowaniem zachowanych materiałów archiwalnych takich jak notatki, dzienniki, listy po swoim ojcu Ferdynandzie Ruszczycu. Owocem tych piętnastoletnich wysiłków było wydanie dwóch tomów „Dzienników Ferdynanda Ruszczyca”.
Najbliższa Rodzina – żona Krystyna, syn Ferdynand, synowa Grażyna i wnuki Karolina i Edward – była dla Niego zawsze najważniejsza.
Mowa wygłoszona w dniu 17.11.2003 r. w Katedrze Polowej Wojska Polskiego przez biskupa polowego Sławoja L. Głodzia celebrującego mszę św. pogrzebową.
Pożegnanie Śp. Edwarda Ruszczyca
Drogi Edwardzie.
Jesteśmy tu, aby Cię pożegnać. Pożegnać filistra, który uosabiał Arkonię, dla którego dewiza „Prawdą a pracą” była drogowskazem w życiu. Pożegnać Przyjaciela.
Śp. Filister Edward Ruszczyc w czasie swych studiów na Politechnice Warszawskiej został w 1937 roku, przyjęty w poczet członków Korporacji Akademickiej Arkonia. Już wcześniej – w 1936 roku – do Arkonii był przyjęty jego brat Oskar, obok. którego obecnie spocznie śp. Edward. Z Arkonią, podobnie jak jej inni członkowie, śp. Edward związał się na całe życie.
Śp. Filister Edward Ruszczyc mimo swego politechnicznego wykształcenia był humanistą. Był bibliofilem i kolekcjonerem książek poświęconych przede wszystkim sztuce, historii i historii sztuki. Wraz z żoną Krystyną przez z górą 50 lat byli stałymi słuchaczami koncertów w Filharmonii Narodowej oraz przedstawień w Operze, a ich zbiory muzyczne na płytach i kasetach liczą wiele setek pozycji. Z ogromną pasją małżonkowie Ruszczycowie uprawiali turystykę w Polsce i innych krajach europejskich. Początkowo pieszą i rowerową, a następnie samochodową. Śp. Edward jako zamiłowany fotograf dokumentował swe podróże, gromadząc potężną kolekcje zdjęć obrazujących przede wszystkim zwiedzane zabytki i oglądane dzieła sztuki. Jego pasja archiwisty pozwoliła na opracowane ogromnego dzieła liczącego ponad 1100 stron druku, a składającego się z zapisków Jego ojca malarza Ferdynanda Ruszczyca i listów artysty do żony. Jest to fantastycznie udokumentowana historia, głównie Wileńszczyzny, od końca XIX wieku do początku lat trzydziestych XX-go. Śp. Edward był organizatorem lub współorganizatorem wielu wystaw krajowych i zagranicznych oraz wygłosił ponad 20 prelekcji i wykładów poświęconych twórczości swego ojca.
Po II Wojnie Światowej komunistyczne władze zakazały działalności korporacji akademickich w Polsce. Jednak Rodzina Arkońska żyła. Spotykali się Arkoni i ich Rodziny. Wszelkie obchody rocznic, komersy, itp. musiały odbywać się w warunkach konspiracyjnych. Śp. Edward brał zawsze czynny udział w tych działaniach. Był jednym z redaktorów wydanej w Londynie w 1979 roku Księgi Pamiątkowej 100-lecia Arkonii. A z racji swej pasji fotograficznej przez wiele lat dokumentował spotkania arkońskie.
Śp. Edward był jednym z Filistrów uczestniczącym w procesie przekazywania idei i tradycji arkońskich następnym pokoleniom. Już na przełomie lat 70-tych i 80-tych rozpoczęły się starania o przedłużenie życia Arkonii. W 1982 roku – w stanie wojennym – przyjęto do Arkonii pierwszych 10-u nowych członków – potomków przedwojennych Arkonów. Tak to przy czynnym udziale śp. Edwarda Arkonia rozpoczęła swoje odradzanie się. Syn Edwarda – Ferdynand - został przyjęty w poczet członków Arkonii w 1987 roku.
Gdy po odzyskaniu niepodległości 13 lat temu stało się możliwe odrodzenie Arkonii. Śp. Edward był jednym z 25-u Arkonów reaktywujących w 1990 roku oficjalne istnienie Stowarzyszenia Arkonia. Organizacja ta powoli zamieniała swój charakter – przekształciła się w korporację akademicką. W 1995 roku przedwojenni filistrzy seniorzy – do których zaliczał się śp. Edward – reaktywowali oficjalnie Związek Filistrów Arkonii. Śp. Edward przez wiele lat pełnił funkcję wiceprezesa Zarządu Związku. Przekazywał nam – pokoleniu powojennemu, chociaż już dojrzałemu i dzisiejszej młodzieży studenckiej – ideały i tradycje arkońskie, zasady patriotyzmu i bycia dobrym Polakiem. Był naszym nauczycielem historii, uzusów i m.in. śpiewu, pełniąc przez wiele lat funkcję magistra cantandi.
Członkowie Arkonii wiążą się z nią dozgonnie. Ale na ogół nie sami, gdyż z Arkonią wiążą się też ich najbliżsi. Jak powiedziałem wcześniej, syn śp. Edwarda jest członkiem Związku Filistrów Arkonii, a żona Krystyna kierowała Kołem Filistrowych i Filistrówien Arkonii.
Nasz brat Arkon, śp. Filister Edward Ruszczyc, pozostanie w naszej wdzięcznej pamięci. W imieniu całej Rodziny Arkonońskiej, Związku Filistrów i Korporacji Akademickiej oraz Koła Filistrowych i Filistrówien Arkonii, składam najszczersze kondolencje Rodzinie zmarłego śp. Edwarda – Krystynie, Fedowi, Grażynie, Karolinie i Edkowi.
Za komerszową „Pieśnią otwarcia” pragnę powiedzieć:
Bratu po życia znoju
Wieczny spokój i wieczna cześć!
Warszawa 17.11.2003
Zbigniew J. Tyszka
(c. 1982)
Wychodźcy - wspomnienie o filistrze Edwardzie Ruszczycu
W listopadowy dzień stanęliśmy w orszaku za trumną świętej pamięci filistra Edwarda Ruszczyca. Wiatr zmieszany z deszczem wyrywał z rak parasole i żałobne wieńce. Niskie, ciemne chmury przelatywały tuż nad wierzchołkami brzóz. Trójkolorowe sztandary - rodzimej Arkonii i braterskiej Polonii wskazywały wszystkim kierunek pochodu. Rytm wyznaczał żałobny werbel. Brnęliśmy przez ten nieprzyjazny krajobraz, aby pożegnać ukochanego filistra. Aura i przestrzeń przybliżyły nas do świata, który tak głęboko nosił w sobie filister Edward, a w proroczym obrazie utrwalił jego ojciec Ferdynand. Podobnie jak tysiące Polaków nasz filister doświadczył w swoim życiu bolesnej rozłąki z ukochaną ziemią. Stał się tym, który najbliższych sercu miejsc i ludzi „nie zobaczył już nigdy”. Stał się Wychodźcą. „Nigdy - jedno z tych słów najbardziej potocznych i najmniej wyobrażalnych. Słowo jasne, jednoznaczne, zrozumiałe dla wszystkich. Ale istota jego nie da się objąć wyobraźnią. Gdyż nigdy stanowi część składową wieczności.”1 Filister pozostał wierny swojej wileńskiej ojczyźnie. Nie rozpamiętywał straty. Żył mężnie. Żył dniem codziennym, pracą zawodową i swoją rodziną. Także rodziną arkońską. A jego wierność wyrażała się tym, że tak wielu młodym, którzy nie znaliśmy Wilna ani Bohdanowa, przybliżył ten świat i tę ziemię. Przybliżył do tego stopnia, że stały się dla nas żywe. Filistra Edwarda poznałem, jak większość „młodych” Arkonów w czasie, gdy był już na emeryturze. Nie oznaczało to jednak w jego wypadku zwolnienia tempa. Filister był aktywny nie tylko w Arkonii, gdzie bywał co tydzień. Co jakiś czas dowiadywaliśmy się o różnych wydarzeniach, których twórcą był filister. Pierwszym takim wydarzeniem była wystawa „Pamięć Wilna” organizowana przez Towarzystwo Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, po której oprowadził nas filister. Było to w marcu 1994 roku, a więc na samym początku mojej arkońskiej drogi. Filister dyskretnie wskazywał nam pamiątki po swoim ojcu, Ferdynandzie, których na wystawie było dziesiątki; były to rysunki, projekty sztandarów, znaczki pocztowe, a nawet kartki żywnościowe. Filister był naprawdę szczęśliwy mogąc przybliżyć nam świat, w którym się wychował. Miałem przeczucie, że wystawa mogłaby nosić drugi tytuł: „Pamięć filistra”. Mnie tak właśnie dała się zapamiętać. W tym samym roku ukazał się pierwszy tom „Dziennika” Ferdynanda Ruszczyca opracowany przez filistra. Z tej okazji miał miejsce wykład filistra o życiu i twórczości ojca. Niezwykłym dla mnie przeżyciem było obcowanie - choćby dzięki slajdom - ze sztuką wielkiego malarza. Ekspresja i romantyczny duch obrazów dawały siłę do codziennej pracy. Te tak bliskie sercu filistra, bo niejednokrotnie przywiezione wprost z jego domu obrazy stały się kodem, który umożliwił nam młodym tajemne porozumienie ze starszym o dwa pokolenia człowiekiem. Dwa lata później ukazał się drugi tom „Dziennika” Ferdynanda Ruszczyca. Praca, jaką włożył filister w zredagowanie rękopisu i dodanie pełnych przypisów wzbudziła ogromne uznanie czytelników. Filister zapraszany był z odczytami o „Wilnie Ruszczyca” do wielu miast w Polsce. Jednym z efektów pracy filistra, który dzięki opracowaniu przypisów tak wiele zrobił dla dokładnego rozpoznania opisanych w „Dzienniku” osób, była seria artykułów w białostockim piśmie „Ananke”, poświęcona spotkaniu Ludomira Sleńdzińskiego z Ruszczycem.2 Takich odkryć jest w „Dzienniku” znacznie więcej. W zeszłym roku spotkałem filistra Edwarda z żoną na retrospektywnej wystawie twórczości Ferdynanda Ruszczyca w Muzeum Narodowym w Warszawie. Było to szczególne przeżycie dla filistra i jego rodziny, kiedy w jednym miejscu spotkały się symbolicznie cztery pokolenia Ruszczyców - oprócz dzieł malarza, filister Edward, filister Ferdynand, dyrektor Muzeum Narodowego oraz jego dzieci. A wszystko to za przyczyną sztuki! Filister Edward nie mógł żyć bez sztuki. I dobry Bóg do końca sztuką go karmił. Arkonia zawdzięcza odrodzenie w III Rzeczypospolitej pracy bardzo wielu filistrów. Dzięki nim poznawaliśmy zwyczaje, historię i zasady organizacyjne korporacji. Filister Edward przekazał nam ducha Arkonii. Robił to między innymi ucząc nas śpiewu. Wiemy bowiem, że „pieśń ujdzie cało”. Filister całym sobą wyrażał arkońskiego ducha; miał dla każdego dobre słowo i uśmiech. Jeden tylko powód mógł doprowadzić go do zdenerwowania: fałszowanie melodii korporacyjnych. O tradycję dobrego śpiewu filister potrafił walczyć bezkompromisowo. Przedmowę do „Dziennika” kończy filister następującym zdaniem: „Stając przed tymi grobami na cmentarzu bohdanowskim myśli nasze zwracają się do przeszłości, do tragicznych wydarzeń, jakie na tych ziemiach się rozgrywały, ale również do dni świetności Bohdanowa, których wspomnienie powinno podtrzymać nigdy niesłabnącą nadzieję”. Nadzieja pozostała, bo - kochany filistrze zaszczepiłeś ją w nas. A my poniesiemy ją dalej, aż do radosnego spotkania z Tobą przed obliczem Matki Miłosierdzia. Warszawa, grudzień 2003 roku.
Maciej Stanecki (c. 1993)
Odszedł Przyjaciel...
Z bólem przyjąłem wiadomość o śmierci Drogiego Filistra Edwarda Ruszczyca - jednego z seniorów i filarów Arkonii, człowieka dobrego i wielkiej kultury, życzliwego ludziom, pełnego pasji życia, wspaniałego kompana, śpiewaka oraz - nie zawaham się powiedzieć bo, mimo dzielącej nas różnicy pokoleń i doświadczeń, tak właśnie odczuwam - Przyjaciela!
Wspominam pierwsze spotkania z Filistrem na początku lat 90-tych ubiegłego stulecia. Był jednym z tych, którzy - swoim ciepłem, poczuciem humoru i świadectwem Przyjaźni - najmocniej przyciągali nas, młodych studentów do „nieco tajemniczej i dziwnej” Korporacji... Pamiętam Filistra Edwarda, jak opowiadał i wyśpiewywał o Arkonii na spotkaniach w domu Filistra Wagnera przy ulicy Dworkowej, jak „nas przepytywał z pieśni oficjalnych” podczas pierwszego po wojnie egzaminu barwiarskiego, który odbywał się na warszawskim Powiślu, w mieszkaniu - niestety nieżyjącego już także - Filistra Leśniowskiego. Przypominam sobie odwiedziny w gościnnym domu Filistrostwa Ruszczyców, gdy przygotowywałem arkońsko-welecką podróż do źródeł polskich korporacji - Dorpatu oraz Rygi, i kiedy Filister - jako zapalony turysta oraz prawdziwa skarbnica wiedzy o tamtych stronach - z werwą opowiadał, co, gdzie i dlaczego należy zobaczyć. Mam przed oczami Filistra Edwarda - duszę towarzystwa - brylującego dowcipem i szarmem podczas balów oraz innych spotkań Rodziny arkońskiej.
Sądzę, że pełen miłości stosunek do Rodziny - tej Najbliższej - „z krwi i kości”, „przyszywanej” Rodziny arkońskiej oraz do Ojczyzny, dobrze charakteryzuje osobę zmarłego Filistra Edwarda Ruszczyca. Należy pamiętać, iż pochodził On z Rodziny o wielkich i pięknych tradycjach, silnie związanej z Wilnem oraz Wileńszczyzną. Wystarczy wspomnieć tu postać Ojca Filistra - Ferdynanda Ruszczyca, wspaniałego malarza, profesora i rektora wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych.
Gdy stąpam dzisiaj po wileńskim bruku... - kiedy wchodzę w zaułek przy Zamkowej, gdzie obok popiersia Juliusza Słowackiego widnieje tablica poświęcona innym słynnym mieszkańcom tego domu - Ruszczycom, gdy spoglądam na pobernardyński gmach wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych, kiedy w jesienne wieczory przechadzam się uliczkami Zarzecza - dzielnicy, w której niegdyś mieszkał Ferdynand Ruszczyc, jeszcze bliższymi sercu stają się osoby zmarłego Filistra Edwarda oraz Jego Przodków. W duszy odzywa się melodia a na usta cisną słowa pieśni, którą tak często i tak niedawno śpiewaliśmy wspólnie z Filistrem: „gdy wieczorem marzę sam, to w mej wyobraźni stają widma dawnych lat, szczęścia i przyjaźni...”.
Nie ma już wśród nas Filistra Edwarda Ruszczyca, podczas komerszowej biesiady nie zaśpiewa swoim głębokim barytonem oficjalnych, i mniej oficjalnych, pieśni korporacyjnych. Podobno umarł podczas koncertu w filharmonii; czy można wymarzyć piękniejszą śmierć dla Niego, który tak kochał muzykę... Odszedł do Pana, Jemu śpiewać pieśni! Pogrążeni w zadumie i modlitwie, zachowajmy w pamięci Filistra Edwarda Ruszczyca; bądźmy wdzięczni za to, że dane nam było spotkać Takiego Człowieka i zwać się Jego przyjaciółmi.
Andrzej J. Morstin
Wilno, listopad 2003 roku.
Niezwykła kołysanka. Wspomnienia dotyczące okresu studiów lekarskich w Warszawie w latach 1936-1939 i pobytu w Arkonii.
Niniejszy tekst został złożony w marcu 2003 r. z kilku poddanych redakcji fragmentów brudnopisu wspomnień Filistra Jana Nielubowicza (1915-2000), niedokończonych z powodu śmierci i nie zredagowanych ostatecznie przez Autora, nigdzie dotychczas nie publikowanych.
Już od początku trzeciego roku studiów (rok akad. 1935/1936 – przyp. red.) na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie bardzo chciałem przenieść się do Warszawy.
Dlaczego? Dzisiaj z perspektywy lat oceniam to może inaczej, ale wydaje mi się, że powodów było kilka; chyba najważniejszy to ten, że Wilno i Kresy Wschodnie były mi nieco obce, chociaż tutaj dużym skokiem rozwinęła się moja osobowość. Byłem Warszawiakiem, a raczej, jak myślę, Europejczykiem, a Wilno i cały tam otaczający mnie Wschód były mi obce ze względu na język, zwyczaje, kolegów i tę obcesowość, która choć miała wiele cech serdeczności, miała też wiele z „ami cochon”. Warszawa była moim dawnym światem (autor w latach 1919-1930 mieszkał wraz z rodzicami w Warszawie przy ul. Hożej 70 – przyp. red.), światem mojego szczęśliwego dzieciństwa, a także światem mojego ukochanego Taty. Będąc w Wilnie na pierwszym i drugim roku studiów jeździłem często do Warszawy z potrzeby serca, aby pójść na Powązki, aby mieć poczucie, że się należy do tego świata. Myślę, że to była najważniejsza przyczyna.
Poza tym, nie wiem czy słusznie, ale myślałem, że Uniwersytet w Warszawie był lepszy niż w Wilnie. Dziś myślę, że było to niesłuszne, gdyż polskie przedwojenne wydziały lekarskie wszędzie były podobne. Może najbardziej krzyczeli o sobie Lwowianie, ale chyba niesłusznie, bo jak na to patrzę dzisiaj, to była to właściwie kadra profesorska „nation wide”, ta sama co w Wilnie. Było wszak wielu profesorów z Krakowa, który miał największe tradycje, ale nie te od Kazimierza Wielkiego i Jadwigi, tylko dlatego, że w Galicji w 1869 r. Cesarz Franciszek Józef wydał edykt o autonomii i od tego roku wskrzeszony został polski uniwersytet z polskim językiem wykładowym i polskimi profesorami. Wydziały lekarskie Krakowa i Lwowa były więc starsze o niecałe 50 lat od Warszawy i Krakowowi zawdzięczamy to, że gdy po 1918 roku powstała możliwość powołania do życia wydziałów lekarskich w Warszawie, Wilnie i Poznaniu mieliśmy w Polsce już wykształconych w Krakowie polskich nauczycieli akademickich, którzy objęli katedry uniwersytetów znajdujących się pod byłymi zaborami rosyjskim lub niemieckim.
Kolejnym powodem była chęć samodzielności, wyjechania z domu, a pewne znaczenie miał także fakt, że najpierw Oskar (fil. Oskar Ruszczyc, cetus 1936 – przyp. red.), a potem Edzio (fil. Edward Ruszczyc, cetus 1937 – przyp. red.) przenieśli się z Wilna do Warszawy pędząc tam wolne, studenckie życie.
Początkowo zamieszkałem u stryjostwa Władysława i Marii Nielubowiczów w ich mieszkaniu przy ul. Uniwersyteckiej 1. Potem mieszkałem z Edziem i Oskarem wynajmując wspólnie mieszkanie na ul. Koszykowej naprzeciwko Ambasady Czeskiej za ok. 60-70 zł miesięcznie do podziału na trzech. Miałem wówczas skromne dochody ok. 100 zł miesięcznie pochodzące głównie z dzierżawy niewielkiego rodzinnego majątku Klukowicze k. Brześcia n. Bugiem.
Po załatwieniu przenosin (nie bez pewnych trudności) i zamieszkaniu u stryjostwa rozpocząłem studia na IV roku Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego im. Józefa Piłsudskiego. Byłem nowym, który zjawił się na kursie z Wilna. Moi nowi koledzy byli inni niż ci z Wilna, jacyś grzeczniejsi, jakby mnie bliżsi. Do kolegów na roku, z którymi nie byliśmy specjalnie blisko mówiło się per Pan/Pani i dopiero zażyłość mogła być powodem bruderschaftu, który wymagał ceremonii (Nie dotyczyło to tylko studentów. Ojciec kilkakrotnie opowiadał mi, jak mając 7-10 lat chodził z rodzicami bawić się do istniejącego także dzisiaj parku przy ul. Emilii Plater naprzeciwko Kościoła Św. Barbary. Tam obowiązkowe było zwracanie się do rówieśników w trzeciej osobie: Czy Kawaler miałby ochotę bawić się ze mną? Czy mógłby Kawaler pożyczyć mi wiaderko piasku? – przyp. red.). Nauczanie medycyny na latach klinicznych polegało na pisaniu historii chorób, obowiązkowych ćwiczeniach i wykładach oraz zdawaniu egzaminów. Nie wszyscy chodzili na obowiązkowe wykłady, ale każdy miał poczucie, że jest to jego obowiązek. Niektórzy profesorowie mieli zwyczaj wywoływać w trakcie każdego wykładu kilku studentów po nazwisku. Przeciętnie na każdym wykładzie bywało co najmniej 80% studentów. Wszystkie wykłady z przedmiotów klinicznych były połączone z demonstracją chorych, których najczęściej przedstawiali asystenci. Potem profesor sam wyjaśniał wg swojej wiedzy i przekonania istotę patologii, sposób leczenia, rokowanie itp. Było to niezwykle ważne. Na każdym wykładzie profesora mieli obowiązek być także wszyscy docenci i asystenci kliniki. Poza tym wykłady umożliwiały studentom osobisty kontakt z osobowością profesora. Pamiętam, że na jednym z wykładów, gdy zadawałem bardzo wnikliwe pytania, prof. Bulski (ginekolog – przyp. red.) powiedział do mnie: „Panie Nielubowicz, albo Pan będziesz profesorem albo wezmą Pana do kryminału”.
To, że po wojnie wykłady, zwłaszcza kliniczne, stały się nieobowiązkowe lub zostały w ogóle skasowane (co miało miejsce przez wiele lat na Warszawskiej Akademii Medycznej – przyp. red.) jest wyrazem znacznego zmniejszenia przez komunizm wewnętrznego poczucia obowiązku studentów, a także świadomej obawy władz przed bezpośrednim pozytywnym wpływem profesorów na młodzież (zwłaszcza tych starszych, także przedwojennych, na ogół o silnych, pozytywnych osobowościach – przyp. red.). Pamięć wykładów i profesorów z okresu studiów w Warszawie towarzyszyła mi przez całe życie, także gdy sam byłem wykładającym profesorem. Do dziś pamiętam nawet wielu konkretnych chorych demonstrowanych podczas takich wykładów, a także wiele powiedzeń profesorów. Np. znane powiedzenie światowej sławy dermatologa prof. Mariana Grzybowskiego „konia można doprowadzić do wodopoju, ale nie można go zmusić do picia”, dotyczące właśnie nauczania studentów na wykładach. W dniu 3 czerwca 1939 r. zdałem ostatni egzamin (z higieny), wyszedłem od profesora, założyłem bandę arkońską i dekiel; jaki piękny wydawał mi się świat! Od Mamy z Wilna dostałem depeszę: „Bariera podniesiona, teraz wszystko zależy od Ciebie!”
Ta Warszawa sprzed wojny to było coś bardzo pięknego! Wymarzone prawdziwe studia lekarskie, moja Warszawa ludzi inteligentnych i Arkonia! Pomyślna nauka ze zdaniem wszystkich egzaminów i ten radosny, wesoły nastrój ówczesnej Warszawy. Mówiono, że jak ktoś jechał na wschód Europy to było to pierwsze wschodnie miasto, a jak jechał ze wschodu na zachód to było to pierwsze miasto zachodnie. Tyle wesołości, nawet orkiestry grające na ulicy, szczególnie na wiosnę, gdy chodziliśmy na spacer do Łazienek. Nie wiem dlaczego, ale specjalnie utkwiła mi w pamięci osika nad stawem; była tak cienka w 1932 r., a gdy przyjechałem w 1945 r. i pobiegłem do Łazienek była już taka gruba! Myślałem o tym drzewie tyle razy w czasie wojny; Łazienki to był ogród mego dzieciństwa, moich naprawdę najszczęśliwszych lat. Arkonia i moi najlepsi przyjaciele Edzio, Oskar i inni – to było także takie radosne. Może za często chodziliśmy do restauracji, choć nie mieliśmy dość pieniędzy i często ktoś nam pożyczał. Takim naszym najlepszym przyjacielem był Cześ (inż. Czesław Nielubowicz, syn ww. Władysława Nielubowicza – przyp. red.). Przez całe studia w Warszawie uzbierało się ponad 100 zł mojego długu, który po skończeniu studiów Cześ mi darował jako prezent na uzyskanie dyplomu. Ten wspaniały wieczorny świat Warszawy! Na Nowym Świecie i w Alejach Jerozolimskich od Marszałkowskiej jedna feeria światła, knajpa obok knajpy: „Bukiet” i „Satyr” na Marszałkowskiej, „Langner” w Alejach Jerozolimskich, „Gastronomia” na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, na Zgoda, na Królewskiej, wszystkie knajpy na Nowym Świecie i wiele, wiele innych. Dzisiaj myślę, że czasami za dużo tego było, ulegałem jednak często namowom Edzia, zawsze chętnego do zabawy. Gdybym mieszkał sam, to pewnie knajpowałbym mniej, ale nie żałuję, ponieważ radości tych wspólnych biesiad i rozmów przy kielichu nie sposób jest zapomnieć. Kwatera była zawsze naszym punktem odniesienia, a jak nie miałem pieniędzy na obiad to dostawałem go na kredyt u p. Wincentowej. Duży sznycel z piwem na obiad kosztował 1 zł 10 gr. Przez jakiś czas mieszkałem na Kwaterze pod opieką p. Wincentowej: na egzaminy zawsze szykowała mi wyprany i wyprasowany biały fartuch i z kobiecą perfidią zawsze wpuszczała tam trochę perfum. Ten zapach szczególnie dobrze pamiętam z egzaminu z ginekologii – przyniósł mi szczęście. Najlepiej pamiętam rok 1939: wojna wisiała nad Polską, ale my nie wiedzieliśmy o tym, zajęci egzaminami i swoimi sprawami. Nikt z nas nie brał poważnie możliwości wybuchu wojny i nikt nie wiedział jak jest straszna.
Arkonia to była bardzo ważna sprawa w czasie mojego pobytu na studiach. Oskar był pierwszym, który w 1936 r. zaczął gościować w Arkonii i został przyjęty. Patrzyliśmy na Niego obaj z Edziem – co to takiego. On przynosił nam różne opowiastki, chodził w fuksowskim deklu i był bardzo z tego powodu dumny. Potem, w roku następnym, Edzio zaczął bywać jako gość na kwaterze i gdy Oskar dostał już barwy, Edzio został przyjęty. Wkrótce potem Oskar zaczął ze mną rozmowy i zacząłem też bywać. Potem zostałem fuksem w cetusie razem z Edziem (oraz m.in. J. Gembickim, A. Balińskim, J. Schiele, W. Wagnerem, T. Domańskim – przyp. red.). Naszym Oldermanem był Roman Nowicki z Politechniki. Ja dostałem barwy bez tzw. starszego kandydata, co było okresem przejściowym pomiędzy fuksem i członkiem Koła – barwiarzem. Robiono tak wyjątkowo, był to bowiem awans niezwykły. Myślę, że ja dlatego dostąpiłem tego zaszczytu, gdyż byłem już starym studentem przy końcu studiów. Moim ojcem korporacyjnym był Bekir Assanowicz (cetus 1932 – przyp. red.). Było mi trochę przykro, bo Edzio jakiś czas jeszcze był fuksem, a ja już miałem barwy.
Czym była dla mnie Arkonia? Ja początkowo broniłem się nawet przed myślą o wstąpieniu do korporacji, gdyż nie podobały mi się „popijawy” i spędzanie czasu na spotkaniach, które niewiele dawały poza budowaniem przyjaźni. Dzisiaj wiem, że to było bardzo szczęśliwe, iż tam trafiłem. Zbudowano tam zasady prawdziwej przyjaźni, a różne przepisy wewnętrzne ją umacniały. Należały do nich tzw. specjale (musisz powiedzieć swe żale koledze jeżeli masz do niego pretensję, a on nie może się za to gniewać i musi z tobą rozmawiać). Jeżeli powiedziałeś coś złego na kolegę „poza oczami”, musiałeś następnego dnia mu o tym powiedzieć. Jeżeli głosowałeś przeciwko koledze np. przy przyjęciu do Koła, także musiałeś mu o tym powiedzieć. Tak było ze mną, gdy głosowano nad nadaniem mi barw bez kandydata. Przeciw byli Albin Komar i Tadeusz Gajdziński. Przyszli potem do mnie i powiedzieli dlaczego. System wychowywania się we własnym gronie za sprawą starszych kolegów, oldermana itd. to był sprawdzony sposób kształcenia się w społeczności. Arkonia nauczyła mnie być i postępować zawsze uczciwie, uczyła wielkiego patriotyzmu, a także odpowiedzialności, co w Polsce nie było i nie jest powszechną cnotą. Koło uczyło pierwszych podstaw parlamentaryzmu.
No i to wzajemne zaufanie oraz przyjaźń! Taka prawdziwa przyjaźń, bez obawy, że zostanę z jakiegoś powodu odrzucony i sponiewierany była wielką siłą tego związku, który wypracował zasady postępowania jeszcze w Rydze, gdy Polska była rozbita pod rozbiorami. Te wszystkie ewangeliczne wręcz zalecenia uczciwości wobec kolegów, obowiązek pracy, nauki, doskonalenia swoich umiejętności (nie tylko prawdą, ale i pracą) to były bardzo piękne zasady. Jak się później okazało, nie było to czcze mówienie, ale było przez nas młodych rzeczywiście spełniane w dorosłym życiu. Oczywiście, jak zawsze, różni byli pośród nas. Niektórzy (nieliczni) sami odeszli, ale ci co zostali, byli prawymi ludźmi. Śmiało można powiedzieć, że Arkonia owego czasu była organizacją, która kształciła swych członków na uczciwych Polaków. To bardzo dużo. Ja byłem tylko niecałe trzy lata w czynnej Arkonii, potem wybuchła wojna, ale nasze więzy okazały się silniejsze niż nieszczęście, ból i niewola. Przetrwaliśmy i wobec tego, że nie było młodych następców musieliśmy zostać jako czynni członkowie Korporacji. Już po wojnie, za czasów PRL, zbierała się nasza mała wtedy grupka i robiliśmy wszystko, aby przetrwać samemu i aby te dobre myśli i zasady nie zginęły. Wymyśliliśmy bardzo dobrze, żeby powstałą lukę wypełnili nasi synowie, wychowani w atmosferze tej samej uczciwości, której Arkonia nas nauczyła. Po 1989 r. powstała możliwość wznowienia działalności czynnej Korporacji Akademickiej. Głosowaliśmy. Na kilkunastu zebranych wtedy w mieszkaniu fil. Z. Leśniowskiego na ul. Spasowskiego przeciwko wznowieniu było nas trzech: Janek Podoski, Stefan Wilski i ja. Ja dlatego, że mając wszak stale do czynienia z młodzieżą zdawałem sobie sprawę, jak inna jest ta młodzież czasów PRL-u niż przedwojenna. Ale jednak przeszło – mamy restytuować Arkonię! Wiesio Wagner znalazł chętnych i razem z Edziem Ruszczycem i Romanem Sroczyńskim zaczęli tę odnowę. Powstał pierwszy cetus i dzisiaj, gdy piszę te słowa jest nas około 70 razem z filistrami, a w czynnej studenckiej Arkonii jest ponad 20! Napatrzyłem się i nasłuchałem podczas ostatniego Komerszu w maju 1998 i muszę przyznać, że nie miałem racji będąc przeciwny odnowie Arkonii. Dużo znaczyło, że Wagner wybrał pierwszych członków z wydziału prawa. Zawsze byłem zdania, że Arkonia jest organizacją studencką i studentom – czynnym Arkonom – trzeba pozostawić samodzielność. Pozostawiono i jestem dumny, że są tacy, jacy są.
† Fil. Jan Nielubowicz, (c.1937)
Redakcja fil. Wojciech Nielubowicz, (c. 1990)
Od redaktora:
Nie jestem wzorowym członkiem ZFA! gdyż ze względu na fakt przynależności do tzw. średniego pokolenia nie byłem nigdy w czynnej Arkonii i nie pamiętam w całości tekstu wszystkich mniej i bardziej oficjalnych pieśni arkońskich. Niemniej jednak niektóre są mi bardzo dobrze znane, i tkwią głęboko nawet w mojej podświadomości. Zapewne za sprawą tego, że w pierwszych latach mojego życia (1958-1962) wymagałem czynnego usypiania, które moi rodzice realizowali na różne sposoby. O dziwo sam pamiętam z tych bardzo młodych lat, jak ojciec często śpiewał mi cicho przy moim łóżeczku przed snem. A że jedynymi pieśniami, jakie znał były pieśni arkońskie, to „od kolebki” byłem ich stałym i wiernym słuchaczem. Zwłaszcza pieśni oficjalnych i Gaudeamus:
„Gdy wieczorem marzę sam, to w mej wyobraźni
Stają widma dawnych lat, szczęścia i przyjaźni.
Złoty sen młodzieńczych lat buja ponade mną
Niby gwiazdek złotych rój w noc zimową ciemną.
Złoty sen młodzieńczych lat nie wygaśnie w duszy,
Bo w nim wspomnień złotych rój setki strun poruszy”.
Dlaczego właśnie Gaudeamus? Po tylu latach? W ustach poważnego profesora medycyny, który nigdy żadnych innych pieśni nie śpiewał? Po przeczytaniu powyższych wspomnień mojego ojca, teraz publikowanych w „Biuletynie” – wiem dlaczego.
Redaktor składa serdeczne podziękowania za konsultację merytoryczną fil. fil. Krystynie i Edwardowi Ruszczycom.
Frankopol
Było to dawno. Wiele wody upłynęło w polskich rzekach od tego czasu. Minęło też blisko 70 lat. Pozacierały się w pamięci wydarzenia, a miejscowości pozmieniały nazwy. Szukałem w atlasie miejscowości Frankopol i nie znalazłem, a jednak był Frankopol nad Bugiem i była tam wielka bitwa, której data stała się dniem święta 19-go Pułku Ułanów Wołyńskich w Ostrogu.
Postaram się wydobyć z pamięci te wydarzenia, żeby nie poszły w niepamięć.
Był to początek lata 1920-go roku. Świeżo odzyskana Polska przeżywała ciężkie chwile. Nasze wojska cofały się, a ze wschodu nadciągała bolszewicka nawała, przekroczyła już granice Państwa i napierała w kierunku stolicy, Lublina i innych miast polskich. Kto tylko mógł – kobiety, starcy, dzieci – zgłaszał się do formacji ochotniczych i chwytał za broń. Sytuacja była tak poważna, że dla jej ratowania robiło się niezgodne z porządkiem rzeczy, poprostu fantastyczne pociągnięcia.
Na Wołyniu wsławił się nieprzeciętnej odwagi i umiejętności sztuki wojennej dowódca garstki kawalerii, z którą dokonywał cudów. Był to major Jaworski. I jemu to powierzono formowanie i dowodzenie dywizją kawalerii, w skład której wchodziły trzy pułki dowodzone przez pułkowników. Sława tego zagończyka, zwanego też współczesnym Kmicicem, była tak wielka, że pod jego chorągwie ciągnęli ochotnicy ze wszystkich stron. Do nowo formowanych oddziałów zaciągali się studenci i uczniowie, oraz wiarusy i zabijaki z rozbitych oddziałów. Formowano trzy pułki: Lubelski, Wołyński i Podlaski. Do pułku Wołyńskiego wcielono też zaprawioną w bojach garstkę, z którą Jaworski walczył na Wołyniu.
Sztab Dywizji, zwanej Jazdą Ochotniczą Majora Jaworskiego, mieścił się w Lublinie.
Byłem wtedy młodym porucznikiem Armii Generała Hallera we Francji i miałem przydział do Wojskowej Misji Zakupów. Jako oficer konwojer jeździłem z transportami broni, amunicji i wszelkiego rodzaju sprzętu wojskowego z Francji do Polski. Kiedy przybyłem z kolejnym transportem broni do Kraju w czasie ofenzywy bolszewickiej, zorientowałem się w sytuacji i poprosiłem o przeniesienie mnie do Jazdy Ochotniczej Majora Jaworskiego. Zgłosiłem się w sztabie Dywizji.
Jaworski do wszystkich oficerów zwracał się per ty.
– W Jastkowie formuje się szwadron pułku Lubelskiego. Pojedziesz tam i obejmiesz dowództwo.
I tak się stało. Zastałem tam trzech wachmistrzy z Jazdy Wołyńskiej, którzy tam gospodarowali i uczyli ochotników jazdy i władania bronią. Nowi ochotnicy przybywali każdego dnia. Koni brakowało, ale stale przyprowadzali nowe, pozyskane z remontu (skup koni przez wojsko), przyjeżdżających konno ochotników i ze źródeł bliżej mi nieznanych. Co dzień przychodziły transporty broni, wyposażenia, paszy i żywności, a kuchnie polowe dymiły całymi dniami od rana do wieczora. Stan liczebny szwadronu szybko się powiększył i wkrótce urósł do rozmiarów dywizjonu. Wtedy z Lublina przybyli rotmistrz Kosobudzki i Rotmistrz Sierżycki. Pierwszy z nich objął dowództwo dywizjonu, a drugi został dowódcą pierwszego szwadronu, do którego i ja zostałem wcielony. Przydzielono mi 3-ci i 4-ty pluton, gdzie byli sami wiarusy. Ponieważ czas naglił, a drugi szwadron nie był jeszcze dostatecznie przeszkolony i wyposażony, na zgrupowanie dywizyjne wyruszył tylko pierwszy szwadron.
Pierwszą noc spędziliśmy w Kurowie. Następnego dnia połączyliśmy się z resztą Jazdy i wyruszyliśmy do walki, a było nas tylko pięć szwadronów, bo Wołyński i Podlaski pułk zdążyły przygotować tylko po dwa szwadrony.
Po południu zbliżyliśmy się do brzegu rzeki Wieprza pod Kockiem, gdzie woda była płytka i możliwa do przebycia przez kawalerię. I wtedy padła komenda: do szarży hurra! Szybko przebyliśmy rzekę. Przed nami było pole, a w oddali las. Z gromkim krzykiem hurra pędziliśmy pełnym galopem w kierunku lasu, na skraju którego zaległy wojska nieprzyjaciela. Krzyk nie był w stanie zagłuszyć gwizdu kul, ale na szczęście strzały były niecelne. Kiedy przebyliśmy połowę drogo do lasu strzelanina ustała. Opór się załamał i czerwonoarmiejcy uciekli.
I to jest ciekawe i charakterystyczne. Ten sam żołnierz, który w czasie ofenzywy jest bezgranicznie odważny i dokonuje cudów, kiedy ofenzywa się załamuje i zaczyna się odwrót, staje się zupełnie innym człowiekiem – ostrożnym i tchórzliwym, a także i bezmyślnym. Rozum zastępuje instynkt samozachowawczy. Jeżeli dodamy, że nasi wrogowie wiedzieli, że naciera Jazda Ochotnicza Majora Jaworskiego, której bali się jak ognia, staje się zrozumiałym, dlaczego nasza Jazda parła naprzód, a bolszewicy cofali się w popłochu. Do tego trzeba dodać, że Jaworski był geniuszem dowodzenia. Jego rozkazy były tak sugestywne, że ludzie nie zastanawiali się nad możliwością wykonania rozkazu, tylko szli i wykonywali rzeczy zdawałoby się niewykonalne. Taktyka dowodzenia Jaworskiego była niezawodna. Miał pięć szwadronów do dyspozycji i wszystkie je rozsyłał w różne miejsca. Wszędzie dopadaliśmy wroga znienacka, siejąc popłoch i panikę. Ludzie rzucali broń i podnosili ręce. W oznaczonym dniu i o ściśle wyznaczonej godzinie wszystkie szwadrony uderzały równocześnie że wszystkich stron na jakiś ważny strategicznie punkt i zdobywały go bez wielkiego oporu. Tak padły Międzyrzec, Mordy i inne punkty.
Kiedy odbywał się koncentryczny atak na Mordy, wracałem z pół szwadronem z podjazdu przez wzgórze, na którym stał Jaworski i obserwował przebieg akcji. Kiedy mnie zobaczył, przywołał do siebie.
– Widzisz tam długi ciemny wąż posuwający się po drodze. To bolszewicki tabor, który wymknął się z Mord. Weźmiesz trzeci pluton i przyprowadzisz mi go z powrotem do Mord, a wachmistrz Jaworski (nawiasem mówiąc jego brat) weźmie czwarty pluton i... wydał dla niego oddzielny rozkaz.
Tabor posuwał się w kierunku wsi Głuchówek. Pełnym galopem ruszyłem z garstka ludzi, bo w tamtej chwili pluton liczył zaledwie 19 ludzi. Wpadliśmy od drugiego końca wsi i następnie przez wieś do wylotu, do którego zbliżały się furmanki. Ukryłem ludzi podzielonych na dwie części za skrajnymi budynkami. Kiedy tabor był już przed samą wsią, wypadliśmy z wielkim hałasem, hurra i popędziliśmy wzdłuż obu stron taboru. Efekt był nadzwyczajny. Furmanki były najeżone bagnetami, bo obsiedli je żołnierze, którym udało się uciec z Mord. Nasz raptowny atak sparaliżował rozum i wolę żołnierzy. Porzucali karabiny, zeskoczyli z wozów i podnieśli ręce. W ten sposób, bez jednego strzału zdobyliśmy sześćdziesiąt kilka furmanek i 84 jeńców.
Sukcesy Jaworskiego były ogromne, ale też kosztowały niemało. Stan liczebny przerzedził się, a ludzie i konie były wyczerpane do ostatnich granic. Wprawdzie zwycięstwo dodaje ludziom sił, ale ten stały ruch, te bezsenne noce, nie mogły nie osłabić organizmu, a te biedne zwierzęta – też były u kresu wytrzymałości. Toteż kiedy Jaworski otrzymał wiadomość, że bolszewicka dywizja w odwrocie zbliża się do mostu przez Bug w Frankopolu, nie mógł wziąć całej swej Jazdy do szybkiego przemarszu i błyskawicznego uderzenia, zanim dywizja przeprawi się przez most. Ze wszystkich pięciu szwadronów wybrano ludzi posiadających najmniej wyczerpane konie i utworzono zbiorowy szwadron o liczebności 99 szabel. Na jego czele sam Jaworski rzucił się w kierunku Frankopola. Brzegiem Bugu dotarł do mostu. Noc była dość ciemna. Kiedy szwadron wypadł na szosę przed mostem i z groźnym krzykiem i strzałami z pistoletów popędził po obu stronach kolumny, strzały padały z obu stron, ale wkrótce panika ogarnęła całą kolumnę. Ludzie rzucali broń, artylerzyści porzucili czterdzieści kilka dział. Ponosząc stratę 12 zabitych i rannych, Jaworski z setką ludzi rozbił dywizję, zdobył mnóstwo broni – w tym artylerii, zagarnął ogromne tabory i wziął do niewoli 400 jeńców.
Nie mogę zrelacjonować dalszego biegu wypadków, bo wkrótce po Frankopolu zostałem ranny, a po wyjściu ze szpitala poszedłem na urlop akademicki i zakończyłem wojskową karierę.
Warszawa 8 listopada 1987 r.
Alfred Wyrzykowski
O fil. Zygmuncie Żeromskim
Z racji swoich obowiązków zawodowych zetknąłem się w ostatnich czasach z p. Marią Żeromską-Kondracką. W tym też czasie w trakcie rozmów z fil. Edwardem Ruszczycem przeglądałem arkońskie fotografie z lat 70-90. Na kilku zdjęciach, m.in. z komerszu stulecia Arkonii, zauważyłem fil. Zygmunta Żeromskiego. Jego twarz była mi znajoma, gdyż ok. 20 lat temu spotkaliśmy się. Było to na etapie nieoficjalnego przedłużania życia Arkonii, w czasie przyjmowania w szeregi ZFA! po raz pierwszy po wojnie dziesięcioosobowej grupy tzw. średniego pokolenia. Dalej już było łatwo. Po rozmowach z M. Kondracką-Żeromska i filistrami seniorami postanowiłem przypomnieć dzisiejszym Arkonom nieżyjącego od 19 lat fil. Zygmunta Żeromskiego.
Filister Zygmunt Żeromski urodził się 24 sierpnia 1904 roku w Warszawie. Jego rodzicami byli: Wojciech Żeromski i Maria z domu Patzer. Nauki pobierał w Warszawie i maturę zdał w gimnazjum im. Adama Mickiewicza. Następnie podjął studia na Wydziale Rolniczym Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. W 1925 roku został przyjęty do Korporacji Akademickiej Arkonia – nr 1034 – w cetusie oldermana Ryszarda Chwaliboga. W Arkonii zostało mu nadane imię piwne Żyguś. W pamięci fil. Romana Sroczyńskiego zachował się nawet wierszyk autorstwa A. Irzyckiego przysłany przy okazji jakiegoś knajpianego spotkania fil. Z. Żeromskiemu na podstawce do piwa:
Siedzim sobie w knajpusi
Pijem piwo, robim siusi
Serce tęskni do Żygusia
Bo gdzie Żyguś, tam i kusia.
Sam fil. Zygmunt Żeromski był znany wśród kolegów jako wykonawca popularnych szmoncesowych, knajpianych pioseneczek. M.in. np. tej o wiośnie, z refrenem: Uj wiosna ta, taki sztynung ma
I drga, i drga
Uj, paciornikowy sztos
Uj gibają się łydki na widok kobitki....
W 1930 roku fil. Z. Żeromski ukończył SGGW i następnie odbył praktyki mleczarskie: w Zakładzie Mikrobiologii pod kierunkiem prof. dr Wacława Dąbrowskiego oraz w Szkole Mleczarskiej we Wrześni. Po tym praktycznym przygotowaniu do zawodu objął stanowisko kierownika Technicznego w Spółdzielni Mleczarskiej w Dzikuszkach (na Wileńszczyźnie).
Tam też zorganizował na zlecenie prof. dr W. Dąbrowskiego Doświadczalny Ośrodek Serowarski, przekształcony później w Doświadczalna Stację Serowarską, w którym zajmował się produkcją serów typu holenderskiego. Dzięki Jego inicjatywie opracowana została technologia produkcji nowego sera typu holenderskiego – nazwanego serem lechickim. Ser ten w okresie międzywojennym zdobył sobie uznanie zarówno na rynku krajowym, jak i na rynkach zagranicznych. W Stacji były też prowadzone pod Jego kierunkiem praktyki dla absolwentów szkół mleczarskich, z których wielu wyrosło następnie na wybitnych serowarów.
W Dzikuszkach fil. Z. Żeromski pracował do 1942 roku kierując Doświadczalnym Ośrodkiem Serowarstwa. Pełnił też w latach 1935-1939 funkcję inspektora ds. mleczarstwa w Wileńskiej Izbie Rolniczej. W 1943 roku został zaangażowany na stanowisko rzeczoznawcy mleczarskiego w Instytucie Naukowym Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie.
Po II-ej Wojnie Światowej rozpoczął pracę jako inspektor mleczarstwa w Ministerstwie Aprowizacji i Handlu, a od 1946 roku pracował w Centrali Spółdzielni Mleczarsko-Jajczarskiej, a następnie w Centralnym Zarządzie Przemysłu Mleczarskiego.
Po utworzeniu w 1959 rok Instytutu Przemysłu Mleczarskiego objął w nim stanowisko kierownika pracowni serowarskiej w Zakładzie Technologii. Następnie w latach 1962-1965 pracował w Maroku jako ekspert ds. mleczarstwa, a po powrocie do Polski ponownie w Instytucie Przemysłu Mleczarskiego jako samodzielny pracownik naukowy. W Instytucie prowadził badania nad poprawą jakości serów i produktów białkowych z mleka. Na emeryturę przeszedł w 1973 roku. Był nagrodzony wieloma odznaczeniami państwowymi i branżowymi.
Poza pracami badawczymi fil. Z. Żeromski był autorem podręczników z dziedziny mleczarstwa dla uczniów szkół mleczarskich, a będąc już na emeryturze wydał w 1979 roku doskonałą encyklopedię serowarską pt. „Sery”, która może być pomocą tak dla praktyków serowarów, jak i konsumentów w poznaniu tej skomplikowanej specjalności.
Poza pracą zawodowa fil. Zygmunt Żeromski wiele czasu poświęcał pracy społecznej. Nie tylko w sprawach związanych z profesją, ale także oczywiście arkońskich. Był jednym w ważniejszych polskich redaktorów opracowującym materiały do wydanej w 1979 roku w Londynie „Księgi 100-lecia Arkonii”. Brał udział w rozmowach i ustaleniach, które doprowadziły do przyjęcia w 1982 roku pierwszego powojennego cetusu – tzw. „średniego pokolenia” Arkonów.
Jak wspominali, i wspominają, koledzy fil. Zygmunt Żeromski był bardzo serdeczny, uczynny i koleżeński. Tam, gdzie był On, tam było zawsze pogodnie i radośnie.
Zmarł po długiej i ciężkiej chorobie w Warszawie w dniu 15 października 1984 roku. Został pochowany na Cmentarzu komunalnym Północnym w Warszawie.
Zbigniew J. Tyszka
(c. 1982)
Warszawa maj 2003
Śp. Michał Benisławski
Dnia 1 lutego r. b. odszedł z tego świata ś. p. Michał Benisławski, jeden ze starszej generacji braci arkońskiej. Urodzony w 1861 r. na wsi w powiecie Rzerzyckim na Inflantach Polskich z ojca Michała, obywatela ziemskiego i inżyniera komunikacji, oraz matki Jadwigi z Szadurskich, wychował się w zasadach, przyświecających wówczas kresowemu ziemiaństwu polskiemu, najbardziej wystawionemu na ucisk moskiewski. Stąd to zapewne odziedziczył wielki hart ducha, nie opuszczający go nigdy w najcięższych chwilach życia, i umiłowanie do ziemi ojczystej, której mimo wszelkie trudności i przeciwieństwa trzymał się „zębami”. Średnie wykształcenie pobierał początkowo w Mitawie, następnie w gimnazjum miejskim w Rydze, a po uzyskaniu matury w wieku lat 18-tu został studentem Politechniki Ryskiej na wydziale handlowym, wstępując jednocześnie do Arkonji, do której ciągnęły go nieodparcie przekonania, dokładnie odpowiadające hasłom i ideologji Stowarzyszenia, głęboka wiara w skuteczność i wagę rzetelnej, pozbawionej hałasu, pracy obywatelskiej, jak również i osobista serdeczna przyjaźń z wieloma ówczesnymi członkami Stowarzyszenia, przyjaźń, której pozostał całe życie wierny. Ożeniwszy się wcześnie z Amelją ze Swołyńskich-Massalskich, opuścił ś. p. Michał Benisławski Rygę i osiadł na wsi, poświęcając się gospodarstwu rolnemu. Tu jednak, po kilku latach powodzenia, następuje szereg klęsk materjalnych, ciężka choroba i wreszcie śmierć ukochanej żony. Rozpacz i zniechęcenie zmuszają go do wyemigrowania z kraju i tułaczki po świecie. Dociera wówczas do Ameryki, gdzie spędza szereg lat na twardej, początkowo nawet fizycznej, pracy, która daje mu zapomnienie i uzdrawia. Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych, bogaty w doświadczenia życiowe, zahartowany do wszelkiej pracy, otrzymuje posadę w poważnem przedsiębiorstwie żeglugi morskiej w Rydze, gdzie po niedługim czasie obejmuje kierownicze stanowisko, by wkrótce potem stać się współtwórcą i dyrektorem naczelnym największego w Rosji Towarzystwa żeglugi, prowadzonego pod rosyjską flagą, będącego de facto w znacznej większości własnością duńskich armatorów. Osiada wówczas w Petersburgu i w krótkim czasie osiąga tu ogromne wpływy, dzięki wielkim zaletom umysłu i serca oraz niezwykłej niezależności, która w wysokich sferach rosyjskich, budząc niejednokrotnie obawę i niezadowolenie, jednak znajdowała posłuch i szacunek ogólny. Nie zapomina w tym czasie ś. p. filister Benisławski o ziemi rodzinnej, dużo energji i niepospolitej zdolności organizatorskiej wkładając do swego majątku na Inflantach, który podnosi do stanu kwitnącego. Zajmuje się też szeroko pracą społeczną, w której wyniku zostaje posłem od witebskiego ziemiaństwa polskiego do Dumy państwowej rosyjskiej, kładąc na tem polu wielkie zasługi, dzięki łatwości orjentacji politycznej, znakomitemu umiarowi w słowach i czynach, no i znacznym – jak się rzekło – stosunkom i wpływom. W tym też czasie zostaje mianowany generalnym konsulem królestwa duńskiego w Petersburgu, pozostając na tem stanowisku do wybuchu rewolucji w Rosji. Nie patrząc jednak na powodzenia i zaszczyt, które nań spływają, pozostaje zawsze prostym, dla każdego dostępnym człowiekiem o wielkim sercu, otwartem dla niedoli ludzkiej i chętnie śpieszącym z pomocą każdemu, kto na nią zasługuje. Ale reklamy nie znosił, to też jego szeroka działalność dobroczynna nie była wszystkim znana i tylko ci, co się z nim bliżej stykali, wiedzieli, ile dobrego czynił, zwłaszcza dla rodaków. Europejczyk w każdym calu, wiele podróżujący ze względu na potrzeby zarządzanego przezeń towarzystwa żeglugi, władający znakomicie wieloma językami (na tak zwanych „konferencjach atlantyckich” zdumiewał zebranych armatorów świata, przemawiając z równą swobodą po angielsku, jak i po francusku, lub niemiecku, gdy tego zachodziła potrzeba), uchodził w oczach wielu mniej go znających osób za kosmopolitę. Było to jednak zupełnie błędne określenie, gdyż serce jego gorąco biło zawsze dla Ojczyzny, wszystkie jego tradycje były szczerze polskie i wierzył on, przewidywał, że wcześniej czy później, państwo polskie powstać musi w wyniku gigantycznych zmagań narodów. Po przewrocie komunistycznym w Rosji, ś. p. filister Benisławski zmuszony był ratować się ucieczką, pozostawiając wszystkie dobra doczesne u bolszewików; nie osiedla się jednak odrazu w Polsce, będąc tu jednak częstym gościem i uzyskując obywatelstwo polskie, albowiem przeczuwał, że pożyteczniejszym będzie dla kraju, podtrzymując swe stosunki ze sferami żeglugi światowej w ich środowisku w Londynie. Tu też zamieszkuje przez szereg lat, przechodząc różne koleje losu, lecz wytrwale pracując w obranym kierunku. Przewidywania jego nie zawodzą i kiedy nadchodzi chwila, gdy sprawa stworzenia marynarki handlowej polskiej staje się aktualną, ś. p. Michał Benisławski staje na stanowisku i dzięki jego zabiegom i stosunkom powstaje początkowo Polsko-Brytyjskie Towarzystwo Żeglugowe, następnie zaś Polsko-Transatlantyckie Towarzystwo Okrętowe w Gdyni, dla którego zdobywa on pomoc duńczyków i ich statki. Będąc prezesem tego towarzystwa i przewodniczącym Związku Armatorów Polskich, do ostatniej chwili swego żywota pracował dla dobra bandery polskiej, którą pchnął na oceany, pracował z niespożytą energją i zapałem, nie bacząc na liczne kamienie, które napotykał na swej drodze, krocząc po niej z właściwą sobie niezależnością. Przysłużył się dobrze Ojczyźnie. Cześć jego pamięci!
J. B.
Pierwodruk: Biuletyn Arkoński nr 9, 1 maja 1933. Zachowano pisownię oryginału.
Śp. Fil. Władysław Gliński
Inżynier – mjr W.P.
Żegnając na zawsze człowieka wielkich zasług, ale cichego i skromnego, odczuwamy szczery żal, że podczas jego żmudnych prac, podczas twardych walk i ciężkich przeżyć nie otrzymał w życiu takiej zapłaty, na jaką zasłużył. Do tych skromnych i nie wymagających zapłaty za swoje prace i zasługi dla Polski należał ś.p. Fil. Władysław Gliński.
Głębokie i niepowszednie cechy umysłu i charakteru, sumienność i wytrwałość w pracy, zjednały mu opinię człowieka, dla którego niema zadań zbyt trudnych, niema rzeczy nie do pokonania. Każde zagadnienie ujmował głęboko, najbardziej zawikłane sprawy rozwiązywał z genialną logiką. Każde Jego słowo było przemyślane, każdy Jego sąd był nacechowany sprawiedliwością i prawdą. Wyrozumiały dla drugich był człowiekiem bez kompromisu dla siebie. Czuły na cudze krzywy, zdawał się własnych nie widzieć.
Dla każdego miał jednaki szacunek, nie wyróżniał nikogo; nikt mu chyba nie imponował, ale i on sam nikomu nie chciał imponować, bo nie ludzie lecz czyny tylko mogły w nim wzbudzać podziw.
Rozumiał, ukochał i zawsze żył hasłem Arkonii: Prawdą a pracą. Ideologię Arkonii umiał stosować w każdym wypadku i cenił jej wyznawców. Dla niego każdy Arkon był człowiekiem bliskim, do którego mógł się odnosić z zaufaniem. Pod Jego zwierzchnictwem i kierunkiem pracowało wielu naszych kolegów; wielu kolegom pomagał w pracy i kształcił własnym przykładem. Do każdego Arkona wyciągał swą pomocną rękę bez względu na osobiste sympatie.
W życiu przeszedł ciężką szkołę. W 1917 wstąpił do Wojska Polskiego. Aresztowany w Onedze i skazany na rozstrzelanie, zostaje odbity przez oddział angielski. Po uwolnieniu bierze wybitny udział w formowaniu grupy oneskiej oddziału Murmańskiego. We wszystkich walkach wykazuje wielką odwagę i brawurę, a pod Czunowem przyczynia się decydująco do zwycięstwa wojsk koalicyjnych. Następnie w r. 1919 odbywa studja w szkole lotniczej w Istres we Francji, poczym w listopadzie 1919 r. wstępuje do krakowskiej eskadry lotniczej. Po zniszczeniu eskadry krakowskiej prosi o przydział do kawalerii, w której pozostaje do końca wojny z bolszewikami. Z pola walk wraca z piersią okrytą najwyższymi odznaczeniami wojennymi.
W 1925 r. kończy wydz. inżynierii na Politechnice Lwowskiej, poczym zostaje wykładowcą w szkole podchorążych inżynierii w Warszawie. W 1926 r. przechodzi do Departamentu Budownictwa M. S. Wojsk. Jako szef wydziału inspekcji wykazuje b. wiele pożytecznej dla budownictwa inicjatywy. W pracy nie ogranicza się do nałożonych obowiązków – pracuje w organizacjach inżynierskich, wygłasza z dziedziny fachowej odczyty i referaty, jest jednym z organizatorów Polskiego Związku Inżynierów Budowlanych.
Jego głęboki umysł, szeroki zakres wiedzy i nieprzeciętna inteligencja zwraca nań uwagę zwierzchników, którzy powierzają, mu szereg b. poważnych zadań, zmuszających go do studiów za granicą. Z ostatniego wyjazdu wraca do Polski ciężko chory i w dn. 18.IX.37 kończy swój tak cenny dla Polski żywot.
Odprowadzony na cmentarz wojskowy na Powązkach żegnany był przez przełożonych i podwładnych przez tłumy kolegów i przyjaciół ze szczerym żalem i głębokim smutkiem. Wszyscy składali należną mu cześć jako wielkiemu Patriocie i człowiekowi bez skazy.
* * *
Na Ogólnym Zebraniu Związku Filistrów Arkonii w dniu 6 maja 1938 przyjęta została propozycja Zarządu uczczenia pamięci ś.p. kol. Władysława Glińskiego – przez zebranie wśród bliższych kolegów Zmarłego kwoty na zakup cenniejszego przedmiotu dla Kwatery Arkonii i umieszczenia na nim tablicy z odpowiednim napisem.
W tym celu została otwarta lista składek i w czasie uroczystości komerszowych zebrano około 170 zł. Powyższe podajemy do wiadomości, ponieważ z pośród kolegów nieobecnych na zebraniu – znajdzie się zapewne nie jeden, który również pragnąłby przyczynić się w ten sposób do uczczenia pamięci zasłużonego Kolegi-Arkona.
Pierwodruk: Biuletyn Arkoński nr 19, 30 czerwca 1938. Tekst nie podpisany.
Parę słów o karakułach
Karakuły – futra kiedyś tak bardzo pożądane. Znak elegancji i dobrego smaku. Dziś może trochę straciły na atrakcyjności. Niemniej nadal są chętnie noszone i niejedna dama o takim marzy. Słusznie, bo jest to luksusowe okrycie z naturalnych skór – a więc według dzisiejszych określeń tzw. ekologiczne – i dodaje szyku właścicielce. Lecz któż tak naprawdę wie, jak cenne są to futra, skąd się biorą i co to są karakuły? I jak długą i ciekawą mają historię.
Na ten temat istnieje wiele nieporozumień i legend. Przypominam sobie felieton sprzed wielu lat – Szymona Kobylińskiego w Życiu Warszawy z cyklu „Gawędy Warszawskie” – gdzie autor dziwił się dlaczego bardziej luksusowe futra karakułowe określano mianem brajtszwanców (zapis fonetyczny). O niektórych wątpliwościach postaram się napisać parę słów.
Karakuł – nazwa pochodzi słów Kara-kuł (wg innego zapisu Kara-kiul) znaczących czarna róża, lub czarne jezioro. Jest to bodajże najstarsza rasa owiec i prawdopodobnie najstarsza rasa zwierząt hodowanych przez człowieka. Już na asyryjskich rzeźbach można zauważyć wojowników, których ubiory były ozdabiane karakułowymi futrami. Jak widać rasa ta wywodzi się z Azji (Środkowej) i w bliższych nam czasach była znana w Europie jedynie ze swych skórek jagnięcych przeznaczonych na luksusowe futra. Nazywana też była owcą bucharską, bo jej ojczyzną jest Uzbekistan.
Jeszcze w końcu XIX wieku wszystkie skórki karakułowe pochodziły z Chanatu Bucharskiego i ich hurtowy handel był kontrolowany przez Rosję – odbywał się w Niżnym Nowgorodzie oraz w niewielkim stopniu w Moskwie. Przy Chanacie Bucharskim Rosja miała swego inspektora, 100 lat temu był to p. W. Poniatowski – Polak – którego zadaniem było wpływanie na rozwój hodowli owiec karakułowych w rejonie Buchary, pośredniczenie i pomoc przy zakupach owiec dla rosyjskich hodowców oraz utrudnianie i uniemożliwianie wywozu owiec do państw zachodnich. Było to swego rodzaju embargo na wywóz zwierząt z Cesarstwa Rosyjskiego – eksportowano jedynie skórki. Te z kolei – prawie wszystkie – były sortowane, wyprawiane i farbowane w Lipsku. W Rosji starano się przełamać ten niemiecki monopol i założono dwa zakłady kuśnierskie: w Petersburgu i Kremeńczugu. Jednak do czasu I wojny światowej sytuacja niewiele się zmieniła – skórki produkowano przede wszystkim w Cesarstwie Rosyjskim i wyprawiano je w Niemczech.
Obecnie światowa hodowla karakułów wciąż jest prowadzona głównie w tradycyjnym rejonie pochodzenia tej rasy, tj. w Uzbekistanie, Tadżykistanie, Kazachstanie, Turkmenii. W Bucharze istnieje nawet instytut naukowy, który zajmuje się wyłącznie karakułami. Od początku XX wieku karakuły zaczęto hodować w innych miejscach na świecie. Poza krajami europejskimi, gdzie hodowla ta nie była prowadzona na większą skalę (z wyjątkiem Rumunii), karakuły sprowadzono do RPA, a następnie w inne dość suche rejony – Zimbabwe (d. Rodezja), Ameryka Północna (Teksas), Argentyna.
Na terenach polskich karakuły pojawiły się około stu lat temu w zaborze austriackim i niemieckim. Wówczas to niewielkie partie karakułów trafiły do Europy. Hodowla ta rozwijała się i w okresie międzywojennym były prowadzone w Polsce księgi hodowlane karakułów czystej krwi (oraz krzyżówek z miejscowymi rasami owiec). Było wówczas w Polsce szereg znanych stad karakułów, tak że nawet eksportowaliśmy materiał hodowlany do Francji, Belgii, Maroka, Hiszpanii, Jugosławii i Finlandii. Nasze hodowle karakułów zdobyły na przełomie lat trzydziestych wiele złotych i srebrnych medali, dyplomów pochwalnych i nagród pieniężnych, a nawet Grand Prix na międzynarodowej wystawie w Paryżu.
Tryków karakułowych używano do krzyżówek towarowych, tj. produkcji skórek jagnięcych. W okresie przedwojennym na Lubelszczyźnie i Podlasiu krzyżowano karakuły z miejscowymi krukówkami (ta lokalna rasa owiec już nie istnieje). W okresie wojny do krzyżówek używano czarnych cakli (owce górskie). Jeszcze ok. 30 lat temu takie prace prowadzono na Podhalu, gdzie krzyżowano karakuły z owcami górskimi i otrzymywano skórki na obszycia góralskich kożuchów.
Dorosłe karakuły mają niezbyt atrakcyjny wygląd. Są to średniej wielkości owce, o wełnie mieszanej, tj. zawierającej cienkie włosy puchowe i grube rdzeniowe. Runo zbudowane jest z kosmków (podobnie jak u naszych owiec górskich). Wełna taka jest określana jako dywanowa i przede wszystkim na takie wyroby jest przeznaczana. Barwa wełny jest różna – przede wszystkim odcienie szarości. Karakuły mają wąskie, garbonose głowy z długimi, nawet kilkunastocentymetrowymi, obwisłymi uszami. Tryki są rogate, a samice bezrogie (chociaż rzadko zdarza się, że samice mają małe różki, a samce nie mają rogów). Cechą charakterystyczną tej rasy jest szeroki ogon, w którym owce magazynują tłuszcz na ciężkie czasy (z niemieckiego: breit – szeroki, Schwanz – ogon). Taka poducha tłuszczu, która może ważyć nawet kilka-kilkanaście kilogramów i jest u dołu zakończona esowatym, rzadziej prostym, cienkim końcem. Karakuły należą zatem do grupy owiec tłustoogoniastych. Nie jest to rasa zbyt plenna – samice rodzą przeważnie jedno jagnię.
Całkiem inaczej wyglądają jagnięta. Rodzą się one w zdecydowanym, jednolitym kolorze (jeśli jest inaczej, to jest poważna wada) i są pokryte loczkami. Podstawowe umaszczenia karakułów to: czarne – arabi, szare – sziraz, brązowe (czekoladowe) – kambar, beżowe – guligas, wielbłądzie – szuturi oraz z włosami o ciemnej podstawie i jasnym zakończeniu – sur. Oczywiście istnieje cała paleta barw od białych do czarnych. Loczki jagniąt mogą być mniejsze lub większe, w pełni lub częściowo skręcone, ułożone regularnie lub nie, tworzące różne wzory mające swe nazwy – fale, fasolki, rurki, groszek, grzywki, pierścienie, sierpy, korkociągi, itd. Połysk jagnięcej okrywy włosowej jest lśniący, jedwabisty, chociaż może być o różnym natężeniu. Jest to cała odrębna dziedzina w owczarstwie i futrzarstwie. Potrzebni są specjaliści, którzy potrafią oceniać te cechy.
Z jagniąt karakułowych pozyskuje się skórki – smuszki. Problemem jest to, że wkrótce po urodzeniu loczki zaczynają się rozkręcać i w związku z tym jagnięta ubija się w 2-5 dniu po urodzeniu. Konieczne jest uchwycenie momentu, gdy loczki jeszcze są w takim stanie jak po urodzeniu – nie zaczęły się rozkręcać. Skórki zdejmuje się z całych zwierząt, tj. łącznie z ogonami (które są duże, szerokie), całymi nogami i głową. Ostateczna klasyfikacja smuszek jest po ich wygarbowaniu i wówczas dobiera się je w komplety na futra (błamy). Istnieją specjalni fachowcy, którzy biorąc pod uwagę kilkadziesiąt cech smuszek zestawiają komplety na futra. Gorsze części smuszek – nogi, głowy, ogony – przeznacza się do szycia błamów – tzw. łapek.
Karakuły z wiekiem siwieją. Już w wieku 1-1,5 roku zwierzęta które urodziły się np. czarne mają siwą wełnę, a czarne jedynie pozostają nieowełnione głowy i nogi poniżej stawów skokowych i nadgarstkowych. Podobnie jest z innymi odmianami barwnymi. Gen sziraz występujący w stanie heterozygotycznym powoduje jedynie siwe umaszczenie, natomiast w stanie homozygotycznym prowadzi do śmierci młodych zwierząt z powodu zaburzeń w trawieniu.
Jak można zauważyć, użyłem na początku słowa futro, gdyż użytkując karakuły otrzymujemy smuszki przeznaczone na futra. (Ze skór naszych owiec, czy też np. dorosłych karakułów, można szyć kożuchy.) Bywają jednak skórki jeszcze delikatniejsze niż normalnie uzyskiwane smuszki. Są to tzw. wyporki (w języku kuśnierskim zwane brajtszwancami), czyli smuszki otrzymywane z poronionych w ostatniej fazie ciąży jagniąt. Nie mają one zwiniętych loczków, lecz odznaczają się charakterystycznym rysunkiem włosów – mora, bardzo mocnym połyskiem i delikatnością. Te właśnie przeznacza się na najbardziej luksusowe futra.
Karakuły dobrze znoszą suchy klimat, a nie tolerują wilgotnych warunków utrzymania. Stąd polskie hodowle karakułów były głównie na terenie Lubelszczyzny i dzisiejszej Ukrainy. Nie oznacza to, że nie mieliśmy świetnych stad w innych rejonach – np. Winiary w Kieleckiem, Walewice w Łowickiem, Turzno w Toruńskiem, Nalesie w Krakowskiem. Po wojnie otrzymaliśmy partię karakułów z Niemiec w ramach reparacji wojennych, a następnie w latach 50-tych i 60-tych importowaliśmy materiał hodowlany z ZSSR (Uzbekistan) i NRD (świetna, stara hodowla w Halle). Czterdzieści lat temu mieliśmy ok. 3000 matek karakułowych, przepisy hodowlane i nawet polską normę (PN-65/P-22026) na produkowane u nas karakułowe smuszki. Ale do czasu. Stopniowo odchodzili z czynnego zawodowego życia przedwojenni owczarze. Karakuły trafiły w niefachowe ręce, w nieodpowiednie dla nich warunki środowiska (bez problemu zniosą one w polskich warunkach całoroczne utrzymanie na powietrzu jedynie z zadaszeniem, ale nie wytrzymają wilgotnego budynku). Stada karakułowe zaczęły się wykruszać. Jeszcze ok. 30 lat temu produkowano na Podhalu przyzwoitej jakości smuszki z krzyżówek towarowych. Piętnaście lat wstecz znalazłem w Polsce jedynie 250-300 matek karakułowych (z pewnością nie wszystkie czystorasowe), z czego 80 % znajdowało się na Lubelszczyźnie. Obecnie w Polsce karakułów nie ma.
O karakułach można mówić dużo i napisano też o nich grube księgi. W powyższych paru słowach chciałem jedynie pokazać, że są to po prostu owce – wprawdzie nieco inne niż nasze typowe europejskie, a przede wszystkim inaczej użytkowane. Nic tajemniczego. Może jedynie czasami z braku informacji nie możemy dojść skąd biorą się tak piękne i delikatne futra karakułowe.
Warszawa, maj 2002
Zbigniew Jan Tyszka
(c. 1982)
Priora
Korporacje akademickie nie muszą być domeną wyłącznie męską. Dowodzą tego istniejące na Łotwie i w Estonii korporacje pań. W Polsce przykłady takich organizacji były raczej nieznane. Powodowało to często kłopotliwą ciszę po pytaniach w rodzaju „Dlaczego nie ma korporacji żeńskich?”. Na szczęście okazało się, że w latach 30. istniała w Warszawie co najmniej jedna taka korporacja. Tygodnik „Kobieta Współczesna” poświęcił jej dwie krótkie wzmianki, i to niestety chyba wszystko. Od tej pory kłopotliwe pytania będą brzmiały „A co się z nią stało?”, „Dlaczego się nie odrodziła?” itd.
BK
1. Pierwsza akademicka korporacja kobieca
Na uniwersytecie warszawskim zawiązana została niedawno i uzyskała już zatwierdzenie władz akademickich pierwsza korporacja kobieca pod nazwą „Priora”.
Określając swe zadania jako „wychowawczo-ideowe” korporacja już na jednem z pierwszych zebrań swych członkiń wypowiedziała się przeciw używaniu alkoholu i uchwaliła odpowiednie wnioski.
Kobieta Współczesna 19/1930, s. 17
2. Polska żeńska korporacja Priora
Ukazał się numer drugi biuletynu żeńskiej korporacji akademickiej Priora, w którym m.in. czytamy: „Już od przeszło półtora roku pracujemy nad skrystalizowaniem ideologji w myśl uzdrowienia ruchu korporacyjnego i od przeszło półtora roku bardzo liczni dopatrują się w nas emancypantek, z kategorji tych, których dążenie do samodzielności ujawnia się w działaniu niedostatecznie przemyślanem, wypływającem z chęci szarżowania dla efektu, a nie z konieczności pogłębienia życia wewnętrznego.
Posłuchajcie, jak jest w rzeczywistości, jakie jest nasze nastawienie.”
„Nie używamy pod żadnym pozorem i postacią alkoholu na kwaterach i zebraniach towarzyskich”.
„Wychodząc z założenia, że okres studjów wyższych nie jest tylko i jedynie czasem przygotowania się do przyszłej pracy zawodowej, ale także i pracy dla dobra Polski i wytworzenia pełnowartościowej obywatelki, stosujemy przymus pracy społecznej”.
Z tonu „Biuletynu” bije młodzieńczość jego autorek i ich wiara w pożytek korporacji.
Kobieta Współczesna 14/1931, s. 16