> Strona główna > Czytelnia > Księgi pamiątkowe > Księga 50-lecia


III - O początkach „Arkonji” (Wspomnienia).
Fil. Konstanty Przewłocki (c. 1879)


Z prawdziwym smutkiem dowiedziałem się z pisma Związku Filistrów o zaginięciu w potopie wojennym naszej arkońskiej „Księgi Pamiątek". Ten pomnik chwil istnienia najpierwszych, najbardziej przepojonych duchową treścią, z której się „Arkonja" poczęła, nie da się już zastąpić; żadne wspomnienia z oddali dziesięcioleci nie zdołają otworzyć tego swoistego stempla bezpośredniości, jaki noszą dokumenty chwili, jedynie zdolne budzić w wyobraźni pokoleń późniejszych obraz możliwie zbliżony do rzeczywistości. Dokument chwili, to niejako fotografja, zawsze wierna, choćby nieudolnie schwycona; wspomnienia, to jakby portret kreślony z pamięci, w którym podmiotowy pierwiastek malarza wbrew jego woli piętno swoje wyciska, a oddalenie rysy oryginalne mąci. Z zaginięcia jednakże dokumentu chwili wyrasta dla pozostałych jeszcze przy życiu jej uczestników obowiązek starania się wedle możności o odtworzenie i przekazanie dalszym pokoleniom arkońskim dziejów powstania tej treści duchowej, która, zapłodniwszy młode serca i umysły, zdołała do życia powołać instytucję silną i trwałą, chociaż złożoną w swem jądrze z tak płynnego i zmiennego elementu, jakim jest brać studencka, a potem instytucję tę przez lat pięćdziesiąt w żywotności utrzymać, i to nie tylko wśród uczącej się młodzieży, ale i wśród rozproszonej, roztopionej w organizmie całego narodu filisterji. Poczucie tego obowiązku skłania mnie do służenia młodszym braciom Arkonom odtworzonym z pamięci obrazem, którego rysy z niezmierną wyrazistością dotąd przed oczyma mej duszy stoją. Moje nazwisko nie znajduje się w spisie założycieli „Arkonji"; niemniej jednak śmiało powiedzieć mogę, że w jej utworzeniu udział, i to żywy udział brałem. „Arkonja" bowiem powinna by właściwie obchodzić podwójne urodziny: 9-go i 11-go maja; 9-go ukończyła swoje ukonstytuowanie, skrystalizowała swoją formę, strukturę, wystąpiła na arenę publiczną, 11-go zaś uzupełniła wcielenie idei zbratania ogółu Polaków, która odtąd jej duszą być miała. Ja należę do grupy, która przystąpiła do „Arkonji" 11-go maja, szkic zatem, jaki podam, zdjęty będzie ze stanowiska tej grupy. Może drudzy żyjący jeszcze świadkowie owych dni pamiętnych skreślą inny ich profil i uzupełnią w ten sposób obraz powstania zespołu młodych, nie błyszczącego wprawdzie taką świetną gwiazdą, jaką był Mickiewicz i nie uwieńczonego aureolą męczeństwa, ale duchowo, powiem śmiało, godnego stanąć w jednym rzędzie ze świetnej pamięci Towarzystwem Filaretów Wileńskich.

* * *

Gdy przybyłem do Rygi, w początku roku 1875-go, Politechnika, bardzo jeszcze bliska swego założenia, zaledwie była świeżo przeniesiona z pierwotnego swego najnowszego siedliska do własnego pięknego gmachu, części frontowej późniejszego czworoboku. Studentów było ogółem przeszło trzystu, w tej liczbie Polaków już z górą 50-u. Ci ostatni, w przeciwieństwie do wręcz odwrotnego stanu rzeczy późniejszego, mieli bardzo nieświetną opinją i wśród polskich rodzin w mieście osiadłych i wśród miejscowego mieszczaństwa, które nawet niechętnie, z niedowierzaniem i zastrzeżeniami wynajmowało studentom Polakom mieszkania. I opinją ta nie była bezpodstawną; ze studenterji polskiej, świeżo pojawionej, zupełnie jeszcze nie zorganizowanej, rzucała się przede wszystkiem w oczy spora garść hulaków, w której środowisku było do pewnego stopnia modą afiszować rozpustę i lekceważenie wszelkiego porządku. Poważniejsza jednak część tej studenterji zdążyła była już założyć bibljotekę polską, oczywiście tajną, zwaną z początku „kuźnią", później „apteką", przechowywaną częściami i kolejno u członków, zobowiązanych do wypożyczenia książek wtajemniczonym w określonych godzinach. Dział (książek zabronionych, zagranicznych, z większemi jeszcze ostrożnościami ukrywany, zwany „apteką hemeopatyczną", największym naturalnie cieszył się popytem. Księgozbiór ten wszedł następnie w skład bibljoteki arkońskiej. Ale, poza tą słaba próbą jakiejś organizacji, można powiedzieć, że studenterja polska przedstawiała chaos, w którym nic się jeszcze nie było zawiązało, nic nie skleciło w jąkać jednym duchem ożywioną zbiorową całość.

W roku 1875-ym po wakacjach fala przybywającej do politechniki młodzieży polskiej ogromnie wzrosła. I wtedy wśród najmłodszych z nowoprzybyłych, w połączeniu z intelektualną elitą najwyższych klas gimnazjów, tak klasycznego, jak realnego, podówczas w Rydze czysto-niemieckich i wysoko kulturalnie stojących, zawiązała się pierwsza ideowa organizacja, w której niewątpliwie zarodki przyszły „Arkonji" pierwsze fazy swego rozwoju przebyły. Było to t. z.w. po prostu „Kółko" później, po części ironicznie przez nienależących doń kolegów, przezwane „Kółkiem idealistów". Zgrupowało się ono początkowo około dwóch wybitnie inteligentnych Podolaków, podówczas jeszcze gimnazistów, Jana Gnatowskiego i Stanisława Orlikowskiego. Z początkiem rozpoczynającego się później roku szkolnego akademickiego 1875/6 przystąpili doń dwaj świeżo do politechniki przyjęci 18-letni studenci: Kazimierz Szafnagl i niżej podpisany; po nas weszli inni koledzy z politechniki, i wkrótce, „Kółko" składało się w większości, w następnym zaś roku już wyłącznie z politechników. Powstało to zrzeszenie z niezupełnie świadomej, ale żywiołowej dążności elementów moralnie zdrowszych do stworzenia sobie środowiska nowym duchem ożywionego, do reakcji przeciwko bezmyślnie hulaszczemu charakterowi pokolenia poprzedniego; gruntem zaś, na którym łączność nasza wyrosła, wiążącym nas wspólnem uczuciem najżywszem był niewątpliwie gorący partjotyzm, rwący się do zamierzonej przyszłej działalności dla tak strasznie wówczas uciemiężonej Ojczyzny. Bardzo prędko związała nas serdeczna przyjaźń i zrodził się swoisty duch kółkowy, psychologicznie identyczny ze znanym nam dobrze późniejszym duchem solidarności arkońskim.

Poza ciągłemi ożywionemi stosunkami koleżeńskiem zbieraliśmy się obowiązkowo raz na tydzień na wieczorne posiedzenie, już porządnie parlamentarnie prowadzone, poświęcone przedyskutowaniu spraw bieżących kółkowych, odczytaniu przygotowanego zwykle przez jednego z nas odczytu, ewentualnej dyskusji nad nim, wreszcie głośnemu czytaniu arcydzieł literatury polskiej, które się często późno w noc przeciągało. Pamiętam charakterystyczne dla nastroju odezwanie się jednego z członków po przeczytaniu jednej z ksiąg „Pana Tadeusza": „żeby to tak można było „Pana Tadeusza" jakoś bardziej, mocniej czytać, niż wszystko inne!". Z biegiem czasu poczęło między nami wychodzić pismo periodyczne p. t. „Babin Odroczony", oczywiście pisane i odręcznie ilustrowane, satyryczne, mające na celu „śmiechem karcić" wady i usterki pojedynczych członków Kółka. Każdy nowy numer Babina, zjawiający się na posiedzeniu, odczytywany był wśród naprężonego zaciekawienia i wybuchów śmiechu.

Niestety! Babin razem z całem archiwum Kółka, mnie do przechowania powierzony i w kasie ogniotrwałej mojej zamknięty, zniszczony został wraz z kasą i mnóstwem cennych, nieodżałowanych dla mnie pamiątek w roku 1914-ym przez cofające się wojsko austrjackie.

Posiedzenie urozmaicała często deklamacja, w której celował kolega Tadeusz Rojowski; kończyły je naczęściej śpiewy, wśród których prawie zawsze występowały toasty na nutę i wzór filareckich na każdego z nas ułożone.

Gdy myślą przebiegam szereg tych, na cześć których brzmiały te toasty, niewielu już z nich znajduję wśród dzisiaj żyjących. Z epoki najpierwszej, z tych, których duchem Kółko wyrosło, widzę jeszcze wśród żyjących: Tadeusza Rojowskiego, późniejszego pierwszego prezesa zebrań naukowych w „Arkonji", Stanisława Świateckiego, braci Bąkowskich, Stanisława i Gustawa, Stefana Karońskiego; ze zmarłych, o wiele liczniejszych, wymienić muszę jako najwybitniejszych, takich, co się do rozwoju Kółka przyczynili: wspomnianych już Gnatowskiego i Orlikowskiego, którzy jednak już po roku Rygę dla Dorpatu opuścili, dalej Kazimierza Szafnagla, późniejszego pierwszego wiceprezesa „Arkonji", naszego poetę, który sypał wierszami, nie zawsze poprawnemi, ale nacechowanemi niewątpliwym talentem, Bronisława Romera, którego szlachetna osobistość wszystkich ku sobie pociągała. Ignacego Morgulca, Kazimierza Leszczyńskiego, Lucjana Pohla, Karola Chrząszczewskiego, Aleksandra Giżyckiego; z przybyłych trochę później: Konstantego Buszczyńskiego, później pierwszego konsula jeneralnego odrodzonej Polski w Stanach Zjednoczonych, niezmordowanego w służbie idei; Stefana Kozłowskiego, który żył, i zdawało się, wyłącznie miłością Polski, a tego odrodzenia nie dożył; jeszcze później Wacława Giżyckiego, który dzięki swemu taktowi i rozumowi zażywał wśród ogółu młodzieży politechnicznej wielkiej powagi, wreszcie Karola Gąssowskiego, późniejszego pierwszego prezesa i Kazimierza Sokołowskiego pierwszego sekretarza „Arkonji".

Życie Kółka biło, można powiedzieć, żywem tętnem w ciągu dwu lat pierwszych istnienia. Z biegiem czasu ciągły przypływ studenterji polskiej pociągnął za sobą wzrost Kółka liczebny, niejako jego rozwodnienie, osłabiając jego spójnię wewnętrzną. W trzecim roku zaczął się wśród ogółu politechnicznej Polonji ferment, zdradzający potrzebę szerszej organizacji. Wtedy to Wacław Giżycki zainicjował utworzenie jawnego przez Dyrekcję politechniki uznanego zrzeszenia studentów Polaków. Myśl ta w ówczesnych warunkach politycznych wydawała się niesłychanie śmiałą, jej urzeczywistnienie w któremkolwiek z miast polskich było niemożliwością; w Rydze jednakże udało się Giżyckiemu z poparciem władzy szkolnej ją przeprowadzić. Został tedy założony oficjalny „Związek Polaków studjujących w Politechnice Ryskiej", zwany przez Niemców krótko: „Polenverband", którego statut już obejmował niektóre z urządzeń wyrobionych w korporacjach niemieckich i w „Polonji" dorpackiej, przedewszystkiem obowiązujące sądy studenckie i honorowe. Prezesem został naturalnie Giżycki. Posiedzenia odbywały się w salach politechniki, ad hoc udzielanych przez Dyrekcję. Do Związku wstąpili oczywiście wszyscy studenci Polacy, ale pozostał on w ciągu całego swego istnienia zimną ramą, łączącą swych członków tylko formalnie.

Tymczasem wśród bardzo już licznej Polonji powstawały samorzutnie oddzielne grupy bliżej z sobą żyjących, sympatją osobistą związanych kolegów. Trudno się dziwić, że przy naszej polskiej naturze w tych warunkach wybuchły wkrótce w łonie Związku rozterki, na ich zaś tle zaczęły coraz gęściej rodzić się stawiane sobie wzajemnie przez całe grupy zarzuty, najczęściej pozbawione poważnej podstawy, ale pogłębiane przez samo powtarzanie, a potem zakwaszone, jak się to zwykle dzieje, drwinami i przezwiskami, zrazu lekceważącemi, potem pogardliwemi. Jest to ten proces, który w zbiorowiskach ludzkich bywa w 90-iu procentach przyczyną rozłamów, maskując się w oczach samych nawet działających, bez ich świadomości, szatami rzekomo zasadniczych różnic przekonaniowych. Gdy sobie dzisiaj ze spokojem, jaki daje kilkudziesięcioletnie oddalenie i sąd życiem wyrobiony, przypominam ówczesne dzieje ryskiej Polonji, nie dostrzegam innej, rzeczywistej, realnej przyczyny tego bardzo niestety realnego i głębokiego rozłamu, jaki się wśród niej coraz silniej rysować począł.

Jesienią roku 1878-go kwatera czterech razem mieszkających kolegów, między którymi najpoważniejszym był Karol Gąssowski, cieszący się szacunkiem ogółu studentów, przedtem członek Kółka, stała się punktem zbornym i ośrodkiem odłamu młodzieży, który pomimo absolutnego braku zasadniczych przekonaniowych różnic można by może nazwać lewicą, czy stronnictwem liberalnem, czemś na kształt angielskich wigów. Odłam ten otrzymał wówczas szybko spopularyzowana, nawet wśród ogółu towarzystwa polskiego w mieście, coraz żywiej się interesującego życiem studentów nazwę „Gąssowszczyzny". Naprzeciwko niego zarysował się rodzaj prawicy, złożonej z quasi konserwatystów, jak gdyby torysów, zabarwionych trochę gustami burszowskiemi, nieprzejednanych w swych raz powziętych sympatjach i antypatjach. Między temi dwoma krańcami rosła w ciągu roku 1878-go i pierwszej połowy 1879-go animozja do takiego stopnia napięcia, że przypuszczalnie byłoby doszło do skandalicznych awantur, gdyby nie łagodząca rola pozostającego w centrum składu dawnego Kolka, liczącego niektórych członków zbliżonych sympatją i stosunkami z prawica, a niektórych z Gassowszczyzna.

Już na wiosnę roku 1878-go, gdy coraz widoczniejszem się stawało, że Związek żadnej rzeczywistej spójni nie da, w samem łonie naszego Kolka, już niedomagającego ciężko na przerost liczebny członków nominalnych, coraz mniej dbających o jego wewnętrzne życie, powstała myśl założenia korporacji polskiej na podstawie świeżo nadanego przez cesarza Aleksandra II-go statutu. Inicjatywa wyszła również od Wacława Giżyckiego. Gorącym debatom nad tym projektem poświęciliśmy wówczas dużo zwyczajnych i nadzwyczajnych posiedzeń Kółka. Że przeważyło w końcu postanowienie zaniechania go, a przynajmniej odłożenia, na czas nieograniczony, tego powodem było, prócz wiszących już nad głową egzaminów, poczucie u członków prawdziwie duchem Kółka ożywionych, że ta korporacja, która wobec chwilowego układu stosunków byłaby się niechybnie przechyliła na prawo, łącząc część centrum z prawicą, nie tylko nie stanie się czynnikiem złagodzenia rozterek i zbratania ogółu studentów Polaków, lecz, przeciwnie, utrwali na zawsze rozdział na dwa obozy sobie niechętne.

Tak stały rzeczy, kiedy po wakacjach 1878 r. zamieszkałem razem z dwoma kolegami, z którymi zawiązana w studenckich czasach najserdeczniejsza przyjaźń miała następnie przetrwać do grobu, z Bronisławem Romerem i Dymitrem Daszkiewiczem. Nasze mieszkanie, niezwykle jak na studenckie obszerne, bo aż z trzech pokoi złożone i do tego posiadające pianino, stało się wkrótce miejscem schadzki bliżej z nami żyjących kolegów, rekrutujących się przeważnie z członków grupy, określonej powyżej jako centrum; że zaś między nimi zawsze bywali utrzymujący bliższe stosunki z jednym lub drugim krańcem, więc byliśmy zawsze dokładnie powiadomieni o wszystkiem, co się wśród tych ostatnich działo. W polskiej studenterji wrzał ferment coraz burzliwszy; niechęć, ba, powiedzmy nawet szczerze: nieprzyjaźń między Gąssowszczyzną a prawicą dochodziła do takiego napięcia, że co chwila można było się spodziewać wybuchu stanu wojennego, a lada drobiazg wywoływał osobiste starcia, które zażegnać bywało trudno. Wśród takiej naładowanej elektrycznością atmosfery, jak iskra obiegła ogół wieść że Gąssowszczyzną podnosi wyszydzaną przedtem przez siebie a zarzuconą przez nas inicjatywę Giżyckiego i zakłada sama korporację polską. Posypały się zaraz drwiny, wyśmiewanie, ironiczne przezwiska; jednakże nastąpiło pewne odprężenie w stosunkach stron powaśnionych; podniecenie pracami przygotowawczemi z jednej a śledząca i niedowierzająca ciekawość z drugiej odciągały uwagę od drobnych i drugorzędnych powodów waśni. I w tych warunkach, na przekór nieżyczliwym, z miną zwykle pogardliwą wygłaszanym sądom prawicowego krańca, nowa, korporacja, przybrawszy po dopełnieniu wstępnych formalności nazwę „Arkonji" i, wystąpiwszy ze Związku, wzrastała spokojnie i z powagą, gromadząc nie tylko liczne żywioły świeże i młode, ale, pociągając stopniowo coraz więcej jednostek z pomiędzy starszych, nienależących do właściwej Gąsowszczyzny, przeważnie centrowców. Jednym z pierwszych między nimi był Kazimierz Szafnagl, wspomniany wyżej poeta naszego Kółka, który, przyłączywszy się do „Arkonji" jeszcze w fazie jej organizowania, zajął w niej nawet stanowisko najbardziej wpływowe, mniej więcej takie, jakby dzisiaj w naszem państwie stanowisko Prezesa Ministrów, obok Gąssowskiego, niejako Prezydenta Rzplitej, i krystalizacji najlepszych jej urządzeń wybitny wziął udział. A ci z niezaślepionych uprzedzeniami, co pozostawali poza „Arkonja" coraz bardziej uznawali słuszność i racjonalność jej urządzeń. Pamiętam, że np. mądra zamiana zaprowadzonego od wieków w korporacjach niemieckich, dziwacznego, a już dla Polaków bez wątpienia niemożliwego obowiązku oddawania na rozkaz burszów przez fuksów usług nawet osobistych, na takiż obowiązek 'posłuszeństwa kandydatów co do posług dla ogółu, zyskała w naszem środowisku od razu jednomyślny poklask.

Wówczas w łonie dawnego Kółka, którego członków pierwszych, jądro jego stanowiących, nie przestawała łączyć niezachwiana niczem przyjaźń, nastąpił nie rozłam, nie poróżnienie się, nie rozstanie się, ale zróżniczkowanie. Jedni uważali, że chcąc dążyć w duchu Kółka do zbratania wszystkich, powinno się przystąpić do tworzącej się „Arkonji", drudzy, wychodząc z tej samej dążności, ale trwając w pojęciu, że korporacja utrwali tylko rozłam, nie chcieli prawicy pozostawić osamotnioną w ramach istniejącego jeszcze formalnie, choć nie mającego już żywotności Związku. Ta różnica w pojmowaniu obowiązku przy jednakim gruncie uczuć i zasad zaznaczyła się wówczas nawet wśród naszej trójki, mieszkających razem i dzielącej z sobą niemal myśl każdą przyjaciół: Daszkiewicz i ja postanowiliśmy nie opuszczać Związku, Romer zaś, po dość długiej walce z sobą, zdecydował się wstąpić do „Arkonji". Dzięki temu błogosławionemu rozdziałowi ról pozostał w naszem mieszkaniu jak gdyby ważki już, ale wytrwale jeszcze usługi oddający pomost między wschodzącą „Arkonję" a zachodzącym Związkiem. Przez Romera, któremu rozejście się naszych dróg, choć tylko powierzchowne, było i stawało się coraz bardziej przykrem, mieliśmy wciąż źródłowe informacje o biegu spraw, składzie osobistym i duchu panującym w „Arkonji"; a informacje te coraz żywszą budziły sympatję oraz uwydatniały w naszych oczach coraz jaśniej nicość rzekomych różnie przekonaniowych i bezpodstawność zarzutów, stawianych Gąsowszczyźnie przez zaciekłą prawicę. Ta ostatnia jednak stała wciąż na stanowisku nieprzejednanem, jak ów szlachcic Syrokomli, który głosił ze szczerem poczuciem swojej słuszności, że

...Dęboróg póki świata
Z Brochwiczami się nie zbrata.

Ale jak upór Dęboroga, tak i zawzięcie naszej prawicy miał zwyciężyć cudotwórczy duch miłości. Nastąpiły owe jasne, niezapomniane dni majowe. Zbliżająca się do swego oficjalnego wystąpienia „Arkonja" zdobywała sobie coraz więcej i coraz wyraźniej nie tylko zainteresowanie, ale dobre imię i sympatje wśród ryskiego społeczeństwa polskiego, sceptyczne i uszczypliwe o niej uwagi przeciwników stopniowo cichły, zamierały, i gdy wreszcie 9-go maja pojawiły się na ulicach zielono-biało-granatowe dekle, czuło się, że bijący od nich jakiś urok ściąga zewsząd życzliwe, uśmiechnięte i radosne spojrzenia.

Wieczorem, kiedy Rómer poszedł na pierwsze oficjalne zebranie Koła „Arkonji", my dwaj z Daszkiewiczem, pozostawszy sami, rozpoczęliśmy rozmowę, która doprowadziła nas stopniowo do wzajemnego wypowiedzenia sobie jednakich myśli i uczuć, rozsadzających nam obu głowę i serce. Odczuwaliśmy obaj, że nadeszła chwila jedyna, w której może by się dało urzeczywistnić nasz ideał jedności ogółu, ale... niepodobna dzisiaj dać odczuć, jak trudno było w danych, znanych nam dobrze warunkach ująć te pragnienia w wyraźnie sformułowany zamiar działania. Daszkiewicz pierwszy go sformułował: „jutro na posiedzeniu Związku postawię wniosek, ażebyśmy wszyscy in gremio podali się jako kandydaci do „Arkonji"; ja z zapałem zgodziłem się mu w tem sekundować. Ustaliliśmy, że wnosząc propozycję, oświadczymy, iż pozostajemy solidarni z resztą Związku, t. j. że sami nie wstąpimy inaczej, jak tylko jeżeli wszyscy wstąpią; trzeba tutaj bowiem zaznaczyć, że krok ten od większości ówczesnego składu Związku, odciętej od Gąsowszczyzny całą długą epoką nieprzyjaźni, wymagał o wiele większej ofiary z miłości własnej, niż od nas dwóch i kilku innych pozostałych w jego łonie centrowców. Niezmiernie dla nas pomyślną, prawdziwie opatrznościową okolicznością było, że Wacław Giżycki, którego zdanie byłoby niezawodnie w Związku przeważyło, wezwany dla ważnych rodzinnych spraw przez ojca, wyjechał był na parę tygodni na Podole; myślę bowiem, że ten szlachetny ale chłodno trzeźwy kolega, sam zdolny do największych poświęceń, nie byłby się zdobył na tyle wiary w możność obudzenia tej zdolności i upowaśnionych, i byłby swoim rozważnym i spokojnym sceptycyzmem, przy zdobytym od dawna wpływie, zmroził poryw serca, o którego wywołanie po obu stronach u przeciwników nam chodziło. Do tego zadania niezbędnym był ów rodzący się z gorącego uczucia optymizm, który nie mierzy zamiarów według sił, i kroczy naprzód, nie bacząc na trudności. Ta instynktowna wiara, w serca, ten optymizm zapaliły prawdziwym ogniem pragnienia na trzech, trzech, bo Romer. gdy wróciwszy w nocy, dowiedział się o naszem postanowieniu, z nieopisaną radością i wzruszeniem oddał się nam do zupełnej dyspozycji jako pomocnik, i przez cały dzień następny z niestrudzoną gorliwością pracował około przygotowania gruntu w „Arkonji", podczas gdy my dwaj zwróciliśmy swe usiłowania w stronę Związku. Zadanie nasze musiało jednak być najeżone zniechęcającemi szkopułami, kiedy sam pierwszy inicjator, Daszkiewicz, wstając po krótkim śnie 10-go maja rano, oświadczył mi, że się rozmyślił, że z tych a tych przyczyn odstępuje od zamiaru postawienia wniosku; mnie jednakże już żadne względy nie były w stanie powstrzymać i tez wahania odrzekłem: „jeżeli Ty nie podasz, to ja sam podam!" To rozwiało jego wahania i potwierdziliśmy postanowienie poprzednie, że na mającem się odbyć w ciągu dnia posiedzeniu Związku on pierwszy poprosi o głos, ja zaraz po nim do głosu się zapiszę, a po przemówieniach wspólnie postawimy wniosek formalny. I tak się stało. Przemówienie Daszkiewicza na posiedzeniu Związku, wymowne i entuzjastyczne, rozpoczynające się od słów: „Koledzy, graliśmy, przegraliśmy!", pomieszczone zostało potem w streszczeniu w nieodżałowanej „Księdze Pamiątek". Treścią obu naszych przemówień było odwołanie się do najgłębszego, najżywszego wspólnego uczucia, do miłości Ojczyzny, i żądanie w jej imię zupełnej choć ciężkiej ofiary z miłości własnej i osobistych niechęci. Trudno opisać wrażenie, jakie nasze zupełnie niespodziewane mowy i postawiony po nich wniosek na zebranych wywarły; najlepiej je chyba określi wyraz: osłupienie. Oczywiście głos podniosła wnet opozycja, ale nie w tonie oburzenia i zasadniczego potępienia, które się tylko malowało w wyrazie niektórych twarzy, lecz wysuwająca głównie niemożliwość osiągnięcia zgody, beznadziejność największego nawet w tym celu wysiłku; wreszcie niektórzy wyrazili przypuszczenie, że Gąssowszczyzna, liczebnie silna w „Arkonji", spowodowałaby odrzucenie proponowanego przez nas podania, co byłoby oczywiście dla całej grupy ciężką obraza, na którą nie należało się narażać. Tę opozycję przewidywaliśmy i wobec niej pokierowaliśmy dyskusję ku odłożeniu głosowania nad wnioskiem na posiedzenie następne, a tymczasem z całą usilnością wzięliśmy się do przeprowadzenia ukartowanego już poprzednio z Romerem planu sprowadzenia obu stron powaśnionych na „kufel piwa" wieczorem w Wohrmańskim parku. Nie było to z niektórymi zbyt łatwem. Do kufla piwa pociąga zwykle najbardziej sympatja do współbiesiadników, tu zaś były, przeciwnie, zakorzenione niechęci i wstręty; a chodziło właśnie najwięcej o sprowadzenie do jednego stołu, niejako do jednego mianownika, dwóch krańców, przeciwników najzacieklejszych, bo wszakże solidarność zupełna wszystkich była postawionym w Związku warunkiem sine qua on. Z „Arkonja", w której Romer powiadomił kogo należało o naszym wniosku, poszło łatwiej, i wcześniej poczęła się ona licznie schodzić w parku. Ze Związku najprzód przybyli tacy, którym nie było trudno zająć miejsce obok siedzących za stołem. Zdawało się przez chwilę, że będą w zgromadzeniu luki. Ale pomogli koledzy-przyjaciele z dawnego Kółka, pomógł uroczysty nastrój dnia, pomogła młodość, pomogła czarowna, ciepła noc majowa. Powoli zaczęli się zjawiać, zrazu nieufnie i z pewną rezerwą, najzaciętsi, ci, o których głównie nam chodziło. Przyjęcie swobodne zachęcało ich do zajęcia miejsca. Stopniowo nastrój zebranych stawał się coraz serdeczniejszy. Gdy wreszcie około północy ujrzeliśmy jednego z najskrajniejszych prawicowców, serdecznego ale zaciętego w swych niechęciach Lucjana Pohla, chodzącego po parku pod rękę z Karolem Gąssowskim i z nim rozprawiającego, powiedzieliśmy sobie z Daszkiewiczem: wygraliśmy! Nastąpiły naturalnie przemowy, w tonie coraz cieplejszym, potem posypały się „bruderszafty", zwycięstwo zgody było zupełne. I czuło się wyraźnie, że to nie słomiany ogień, wykrzesany przez chwilowy nastrój; czuło się, że szczęśliwa chwila wydobyła z uczestników najlepsze pierwiastki ich ducha, i że następowała głęboka przemiana stosunków, sojusz rzeczywisty. Jakiemi słowy oddać dziś, po tylu latach, to uczucie głębokiej, doskonałej, niezrównanej z niczem radości, jakiem nas wówczas świadomość tryumfu dobrej sprawy napełniła. Kto za młodu podobnej chwili nie przechodził, ten pewno uzna i te moje słabe wyrazy za przesadne, ten nie zdoła wyobrazić sobie tej sumy niewysłowionego szczęścia, jakie się wówczas miodem sercem odczuwało. Gdy, wróciwszy rano do domu i nie mogąc pomyśleć o spoczynku, wyszedłem za nasze mieszkanie na sąsiednie łąki, z których słońce już chciwie nocne rosy spijało, siedziałem długo na jakimś parkanie w niewypowiedzianem upojeniu. Nigdy w życiu nie doznałem tak wyraźnie i silnie, jak w owej chwili, rozkosznego uczucia, że się przyłożyło ręki do czynu prawdziwie i niewątpliwie dobrego. Nie było to złudzenie młodzieńcze. Nie znający świata studenckiego ludzie starsi powiedzieliby może, że pole czynu było zbyt ważkie, zażegnane waśnie niedość doniosłe, by opowiedzianemu faktowi taką przypisywać wagę; ja jednakże, pisząc te słowa w wieku lat 70-u, nie waham się stwierdzić i dzisiaj, że czyn był prawdziwie i niewątpliwie dobry, w istocie swojej piękny, i ze strony tych, od których wymagał trudnych w pierwszej chwili poświęceń, wartości etycznej wysokiej.

Że był takim, tego dowiodły jego owoce, obfite, bogate, trwałe. Zaraz po owem nocnem święcie zgody, moc uczuciowej podstawy świeżego zbratania poddana została dość ostrej próbie. W dniu 11-ym maja odbyło się naturalnie ostatnie posiedzenie oficjalne „Związku Polaków studjujących w Politechnice Ryskiej", na którem rozwiązaliśmy Związek i podpisaliśmy wszyscy in gremio podanie o przyjęcie nas do „Arkonji". Tegoż samego dnia Koło „Arkonji" uchwaliło przyjęcie nas wszystkich w poczet członków korporacji, ale wszystkich... w charakterze kandydatów. Już to samo było pewnem upokorzeniem dość przykrem dla niektórych z nas, studentów starszych, zbliżających się do dyplomu, przywykłych do odegrywania wśród kolegów roli poniekąd przodującej, którzy prawdopodobnie spodziewali się wejść do nieba bez czyśćca, t.j. od razu do Koła. Jednakże żaden nie okazał niezadowolenia, wszyscy wdziali ochotnie czapeczki czarne ze znakiem kandydackim. Ale nie dość na tem: znak ten niósł z sobą jeszcze dotkliwszy szczegół. W pierwszym okresie powstawania i istnienia swego korporacja polska, oczywiście wówczas pilnie śledzona przez władze i policję, mogła była łatwo ucierpieć od roznoszonych pogłosek, często zniekształcanych przez powtarzanie; ażeby temu zapobiec, Szafnagl, w poczynaniach swoich zwykle śmiały i dość bezwzględny, przeprowadził był uchwalenie prawa, zabraniającego kandydatom wszelkiej w ogóle rozmowy z postronnymi o wewnętrznych sprawach korporacji. Prawo to, nazwane ironicznie „das Maulkorbgesetz" „prawem kagańcowem" stawiało kandydatów naturalnie nieraz w nieprzyjemnem położeniu wobec ogólnego w mieście zainteresowania i gradu pytań jakiemi bywali zasypywani. Ale to ograniczenie wolności było oczywiście łatwiejszem do zniesienia dla świeżo przybyłego młodziutkiego studenta pierwszego kursu, niż dla starszych, zażywających pewnej powagi, utrzymujących w większości rozległe stosunki towarzyskie. Wiem, że w Kole „Arkonji" podniosły się głosy przeciwne poddaniu takich wstępujących 11-go maja kolegów twardemu prawu, skierowanemu głównie przeciw nieopatrzności niewyrobionych jeszcze młodzieniaszków. Ale Szafnagl z właściwą sobie bezwzględnością sprzeciwił się robieniu jakichkolwiek wyjątków, i zdanie jego przeważyło. Chciał użyć prawa kagańcowego jako probierza, mającego wykazać, czy nowi sprzymierzeńcy, wczorajsi przeciwnicy, nie wnoszą rozkładowego pierwiastka do wolności, indywidualizmu, niesubordynacji, który się był tak jaskrawo zarysował w Związku, a który należało zaraz w zarodku złamać, a w razie oporu raczej a limine odciąć, niż wchłonąć. Jeżeli w wojsku ma być siła, dyscyplina raz przyjęta, musi być jednaka dla wszystkich. Przyznając chętnie słuszność zasadzie, obawiałem się w pierwszej chwili, żeby próba, zbyt wiele ducha ofiary wymagająca, nie wywołała secesji. Ale i tu pomogło panujące wśród ogółu podniesienie ducha, pomogło ciepło świeżego uścisku dłoni, które się dotąd odtrącały; doświadczenie wypadło wspaniale, wszyscy poddali się ze spokojem, nie usłyszano nawet żadnego szemrania, a im dotkliwszem dla młodzieńczej dumy było zgięcie karku, tem silniej przyczyniło się ono do wzmocnienia świeżego przymierza i zatarcia śladów dawniejszych uprzedzeń i niechęci. I tak, zbratanie i radość z jego rozwoju rosły z dniem każdym. Po trzech czy czterech tygodniach, jeszcze przed wakacjami, Koło przyznało barwy wszystkim poważniejszym z jedenastomajowców, powierzając kilku z pośród nich ważniejsze urzędy stowarzyszenia; przyznało je również Giżyckiemu, który po powrocie z Podola, dowiedziawszy się nie bez zdumienia o radykalnej zmianie stosunków, natychmiast do „Arkonji" wstąpił. W jakiś czas potem i prawo kagańcowe, w okresie krystalizacji może potrzebne, zniesione zostało jako zbyteczne.

Skonsolidowana pod znakiem podporządkowania jednostki z jej osobistemi dążeniami i upodobaniami sprawie i dobru ogółu, „Arkonja" utrwaliła od razu tę zasadę jako najistotniejszy składnik swojej ideowej treści. Stawiając w naczelnym punkcie statutu jako cel: „kształcenie dobrych obywateli kraju", zrozumiała, że zbiorowe ciało może cel ten osiągnąć tylko przy uznaniu solidarności i karności za bezwzględny obowiązek. Konsekwentne w następstwie przeprowadzenie tej myśli, mądre wcielenie jej w praktykę życia licznych już pokoleń studenckich stanowi jej cechę, jej zasługę, jej uznaną w opinji społeczeństwa zaletę. W szczęśliwej epoce, która nastąpiła po opisanych wyżej przejściach, epoce, której pamięć owiana jest dla jej uczestników nie dającym się wysłowić urokiem, pojęcie karności tak się zrosło z pojęciem Arkona, jak jest zrośnięte z pojęciem żołnierza, a niezmierne przywiązanie do Stowarzyszenia, które się rozwinęło szybko i ogół serc objęło, sprawiało, że tej nie dopuszczającej sprzeciwu karności poddawali się wszyscy nie tylko z chęcią, ale z pewnym nawet entuzjazmem. To połączenie ścisłości i surowości w stosowaniu prawa z bratnią wzajemną miłością maluje się w drobnym np. fakcie, który sobie z pierwszego roku istnienia „Arkonji" przypominam. Lekkomyślne postąpienie jednego z członków zmusiło Koło do odebrania mu barw, ale po ukończeniu posiedzenia, na którem wydaliśmy surowy wyrok, poszliśmy gremjalnie, cały skład Koła, do ukaranego kolegi, ażeby okazaniem mu niezmiennej serdeczności złagodzić zadaną ranę.

To prawdziwe braterstwo, podniesienie ducha zrodzone ze stałej gotowości jednostki do poświęcenia się dla ogółu i płynąca z tych dwojga, bijąca z oczu naszych radość, podbiły nam wówczas w nadspodziewanie wysokim stopniu życzliwość nie tylko polskiego społeczeństwa ryskiego, podówczas bardzo licznego, ale nawet niemieckiego, w tej liczbie profesorów Politechniki i nawet kolegów z niektórych niemieckich korporacyj. Ten świat zewnętrzny psuł nas formalnie objawami sympatji. Bal „Arkonji" stal się od owego czasu zdarzeniem pierwszorzędnego znaczenia w życiu miasta, zjeżdżano się nań z głębi odległych prowincyj, rodziny niemieckie ubiegały się o zaproszenie nań, jak o zaszczytne odznaczenie. W szczególnie uderzający sposób zamanifestowało się to ogólne usposobienie przy sposobności pogrzebu przedwcześnie zmarłego a gorąco przez nas opłakiwanego pierwszego prezesa Karola Gąssowskiego; pogrzeb ten, na którym kilkotysięczny tłum kroczył za trumną, niesioną na naszych barkach przez całą kilkowiorstową drogę od kościoła do cmentarza, stał się imponującą demonstracją powszechnego współczucia dla „Arkonji". A już Polacy ryscy okazywali nam przy każdej sposobności, że jesteśmy ich ulubieńcami, że widzą w nas jakby streszczenie, jakby młodą esencję, młode uosobienie całego narodu.

Bo też w pierwszych kilku latach swego istnienia miała „Arkonja", prócz cechujących ją rysów karności i solidarności, inny jeszcze w swojej ideowej treści pierwiastek, którego niestety życie nie dało wcielić na stałe. Było nim zrodzone 11-go maja pojęcie powszechności jako integralnego składnika idei Stowarzyszenia. W myślach naszych powołaniem „Arkonji" miało być złączenie wszystkich Polaków, studjujących w Politechnice Ryskiej, miała ona być niejako symbolem upragnionej łączności i solidarności całego narodu, dowodem żywym możliwości zbratania go pod władzą jednego prawa, niezależnie od wszelkich różnic w przekonaniach i poglądach społecznych, politycznych czy wyznaniowych, z góry dopuszczonych i uszanowanych, na jedynym gruncie miłości Ojczyzny jako wspólnej podwalinie. I w pierwszych latach była „Arkonja" rzeczywiście wcieleniem tego ideału, grupka bowiem t. zw. „dzikich", wkrótce potem pod znakiem protestu przeciw formom korporacyjnym utworzona, zbyt była nieliczną i bez znaczenia, by ją brać w rachubę. Ten umiłowany ideał i radość z jego tak pełnego zrealizowania tłumaczą rozpacz formalną, jaka ogarnęła nas, filistrów z lat pierwszych, gdyśmy się dowiedzieli o wzrastającem w łonie Stowarzyszenia rozdwojeniu serc, potem o przygotowującym się, wreszcie o dokonanym w roku 1883-im rozłamie. Dzisiaj, a nawet dawno już, po upływie pewnego czasu, zmieniło się nasze na ów rozłam zapatrywanie. Był on wypływającą z praw życia koniecznością. Po pierwsze, wszelkie zrzeszenie żyjące musi mieć, formę, ramę, ciało, możliwości zaś tego ciała są zawsze z istoty swojej ograniczone. Ciałem Stowarzyszenia były formy korporacyjne; te zaś służyć mogą tylko dla pewnej liczby stowarzyszonych, niezbyt wielkiej. Przekroczenie granicy rozsadza formę. „Arkonja" w chwili schizmy 1883-go r. miała już około 180-ciu członków, jej rozpadnięcie się było nieuniknione. A po wtóre, zasadę powszechności przy tak wysoko postawionym ideale braterstwa, daje się urzeczywistnić w zbiorowych organizmach niestety tylko na krótką chwilę; świadectwem tej prawdy są wielkie pamiętne przykłady w dziejach, takie, jak oparty na niezmiernie wysokiem pojęciu braterstwa komunizm pierwszych chrześcijan, i t. p. Takie momenty mijają szybko; ale głęboko myliłby się ten, ktoby nie doceniał doniosłej wagi takich zjawisk historycznych dla dalszego rozwoju dziejów, i ktoby ze względu na ich krótkie trwanie zaprzeczał ich głębokiego wpływu. Daleki jestem od pretensjonalnego stawiania w jednym rzędzie początków naszej korporacji z owemi wielkiemi dziejowemi faktami, które ważyły w życiu ludzkości; ale jeśli zwęzimy jak należy rozmiary i pole działania, możemy stwierdzić analogję zjawisk. Rozszerzone aż do ogółu polskiej studenterji w Rydze podniesienie ducha do wysoko napiętego djapazonu nie mogło trwać długo, musiało się stać przywilejem szczuplejszego grona; ale myliłby się bardzo, ktoby sądził, że z jego nieuniknionem zwężeniem znikł wpływ jego i znaczenie dla dalszych kolei tejże studenterji i dla pierwiastka społecznego, jaki ona wprowadzała i wprowadza do zbiornika sił narodu. Daleki jestem również od tego, żeby dziś jeszcze surowo osądzać postępek kolegów, którzy jedność „Arkonji" rozbili; aż nadto rozumiem ich pobudki, uczucia, i zupełnie wierzę w szczerość ich przekonania, że dążąc do rozluźnienia więzów, krępujących swobodę, staczali tylko szlachetną walkę o należną człowiekowi wolność. Niemniej jednak uznać trzeba, że, przy całej swej dobrej wierze, wprowadzali oni nieświadomie do spajającej ogół polskiej studenterji instytucji pierwiastek trujący, rozkładający wszelki zbiorowy duchowy organizm, pierwiastek nieokiełznanego indywidualizmu, ten sam, który Polskę raz już doprowadził do upadku i dziś znowu poważny niepokój o jej losy budzi. Wyżej od nich duchowo stanęli ci, co przy sztandarze pierwotnym wiernie wytrwali. Ten sztandar pierwotny, to sztandar życia dla wszelkich zespołów; sztandar indywidualizmu, to dla nich sztandar śmierci. I dziś, po upływie lat 50-ciu, „Arkonja" może sobie powiedzieć, bez pustej pychy, ale ze sprawiedliwą dumą i radością, że w samym początku swego istnienia wybrała jako drogowskaz hasła życiodajne, jedynie zbawcze dla narodu, i że przy nich wytrwała. Jeżeli, co daj Boże! nasza Ojczyzna zdoła szczęśliwie odeprzeć czyhające na nią zewsząd niebezpieczeństwa, to tylko w tej mierze, w jakiej będzie umiała wcielić ideał arkoński karności i solidarności, opartej na zbrataniu serc.

Tylko in hoc signo vincet.

Konstanty Przewłocki,
W czerwcu 1928 r.